Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Wytrzyj o to ręce! – mruknął – bo poplamisz wizytówkę. I pisz!
– Co mam pisać? – Kasprzak z sykiem bólu przekręcił się w wannie i zdjął skuwkę.
– Już ci dyktuję. – Popielski był tak zdumiony szybką zgodą Kasprzaka, że przez chwilę nie mógł zebrać myśli. – „Droga i kochana Rito! Nie mogę przestać o tobie myśleć. Twój talent jest ogromny i niepowtarzalny. Och! Jak marzę o dotknięciu twojej dłoni! O dotknięciu ust nawet marzyć nie śmiem, choć to tylko marzenie…”
– Od słów „choć to tylko marzenie” już się nie zmieści – w oczach Kasprzaka była gorliwość lizusa. – Poproszę o nową wizytówkę!
Popielski deliberował przez chwilę. Samo przypuszczenie o pocałowaniu Rity przez tego chudego, włochatego kozła napawało komisarza wstrętem. Wciąż swędziały go szczęki. Tej wściekłości nie rozładowała ani krew Kasprzaka, ani jego psia gotowość do spełniania wszelkich żądań. Wciąż miał przed oczami słoneczne, wrześniowe popołudnie, kiedy szczęśliwa Rita wpada do domu po pierwszym dniu w szkole i woła radośnie: „Tatku, już mnie nie uczy polskiego ta ciocia drypcia Mąkosówna, mam nowego nauczyciela, który przepięknie wykłada i kocha teatr!”. Leokadia uśmiecha się nad kartami i pyta: „A przystojny jest ten nowy polonista?”
Popielski wstał i zbliżył się do wanny. Kasprzak nawet nie jęknął, kiedy kant dłoni komisarza trafił go w szczękę. Pióro upadło na kafelki podłogi, bakelit pękł na kilka małych części.
– Taki niby jest pan przystojny, panie profesorze? – wysyczał Popielski i uniósł znów dłoń, przez którą przeszedł mu silny ból od uderzenia. – Taki niby Casanova?
Nie zdążył jednak uderzyć, bo jego przegub znalazł się w silnej dłoni Mocka. Niemiec chwycił go również za drugą dłoń i rozkrzyżował na ścianie.
– Niech się pan uspokoi, do stu piorunów! – Mock przyciskał przeguby Popielskiego i patrzył, jak pod skórą jego twarzy przesuwają się jakieś guzy. – Chce pan go zatłuc? Przecież już osiągnęliśmy cel! Mamy go w garści! W imadle, z którego nie wyjdzie aż do matury pańskiej córki! Tak działa firma Mock & Popielski!
– Jestem zdeprawowany, jestem zdeprawowany – powtarzał Popielski półprzytomnie.
– Wszyscy jesteśmy zdeprawowani! – krzyknął Mock. – Patrz, zobacz, co to znaczy prawdziwa deprawacja!
Powiedziawszy to, otworzył w ścianie klapkę, o której Popielski dotychczas nie miał najmniejszego pojęcia. Przez to małe okienko wychodzące do salonu wpadły do łazienki dym kadzidełek i dźwięki muzyki. Za okienkiem widać było współczesną Sodomę i Gomorę. Szaniawski zrzucił już z siebie majtki i tańczył na stole Taniec małych łabędziątek. Miał na sobie jedynie sterczącą spódniczkę baletnicy i perukę. Roztrącał stopami puste butelki po winie. Pod stołem trzej nadzy mężczyźni chodzili na czworakach. Każdy z nich miał pawie pióra wpięte we włosy.
Popielski osunął się na krzesło. Mock wyjął papierosa, zapalił go i podał komisarzowi. W wannie rzęził profesor Kasprzak. Mock otarł pot z czoła.
– Najwyższy czas, abyśmy napili się wódki, nie sądzi pan? – wysapał.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
godzina jedenasta wieczór
Stuknęli się kieliszkami, przełknęli z przyjemnością kminkówkę Baczewskiego i zakąsili, Mock – rolmopsem, Popielski – pasztetem z borówkami. Siedzieli w lokalu dancingowym „Palais de Dance” koło Teatru Wielkiego i patrzyli na okrągły obracający się powoli parkiet, na którym tańczono figlarny dość, angielski taniec lambeth walk. Na ich stoliku stała salaterka ze „studzininą”, półmisek ze śledziami, pasztetem i szyjkami gęsimi nadziewanymi wątróbką. Z wiaderka wypełnionego lodem wynurzała się butelka szampana, a pośród talerzyków pyszniła się wysmukła i zmrożona karafka wódki.
Milczeli. Mock nie był zadowolony z tego, że Popielski odprawił dwie młode fordanserki, które się do nich przed chwilą chciały dosiąść. Ten zaś przypominał sobie – już całkiem beznamiętnie – wypadki minionego dnia: upodlenie Kasprzaka, przyjazd Zaremby do Szaniawskiego i wyrzucenie nauczyciela na rogu Rzeźni i Starozakonnej w worku na głowie, potem cztery godziny bezskutecznych przesłuchań w urzędzie policyjno-śledczym przedstawicieli mniejszości ormiańskiej i gruzińskiej, którymi Herman Kacnelson nie zdążył się zająć, zanim został pobity w knajpie Kanarienfogla, następnie wspólne z Mockiem odprowadzenie Rity i Lodzi na sleeping do Kołomyi, a potem ukłony samego pana Zehnguta, właściciela „Palais de Dance”, który zaoferował im w swoim lokalu lożę dyrektorską. Mock pierwszy przerwał milczenie.
– Napijmy się jeszcze. Mam ochotę na tę wspaniałą galaretę. – Wskazał dłonią na „studzininę”. – A bez wódki nie mogę.
– Dlaczego? – Popielski zapytał machinalnie, nie patrząc na niego. – Nie smakuje panu?
– Wręcz przeciwnie. – Mock sięgnął po butelkę. – Za bardzo mi smakuje. Ale nie chcę więcej przytyć.
– Ale co wódka ma z tym wspólnego?! – Popielski starał się przekrzyczeć muzykę.
– Mój znajomy medyk sądowy – Mock zbliżył się do ucha komisarza – doctor rerum naturalium, twierdzi, że tłuszcz jest rozpuszczany przez alkohol. I wtedy on nie idzie w brzuch, lecz gdzieś tam się rozmywa nieszkodliwie w organizmie. – Poklepał się po brzuchu i wybuchnął sztucznym śmiechem.
Popielski mu nie zawtórował. Z wysokości loży patrzył na parkiet bez najmniejszego zainteresowania, ściskał mocno w dłoni kieliszek i zataczał nim małe koła na obrusie. Mock poczuł wzbierającą złość. Nie był jednak zły na to, że ten karnawałowy wieczór ciągnie się w nudzie i upływa im na nieznośnym wspólnym milczeniu. Chodziło o coś innego. Nie mógł po prostu uwierzyć, że ten człowiek, którego prawie przyłapał w pociągu na figlach z piękną dziewczyną, wprowadził go do jakiejś pieczary sodomitów, gdzie czuł się jak u siebie w domu i gdzie miał „własne gniazdko”. Nie wiedział, jak ma Popielskiemu powiedzieć, że ich spółka nie może istnieć bez całkowitego zaufania, bez wyznania sobie nawet mrocznych tajemnic. Ale bał się jednak, że Popielski mu wyzna jakiś straszny sekret własnej płciowości, którego nie chciał znać, bo obawiał się, że zrujnuje on ich policyjną spółkę.
– Muszę coś panu wyznać. – Orkiestra przestała już grać, a Popielski patrzył w ciszy na Mocka, jakby czytał w jego myślach. – Pewną moją wstydliwą tajemnicę…
– Zapomniałem o czymś panu powiedzieć – przerwał mu Mock. – Dostaliśmy dziś telegram z Katowic. Dwudziestoletnia kobieta w szpitalu psychiatrycznym. Pogryziona na twarzy. Twierdzi, że pogryzł ją jakiś arystokrata…
– Niech mi pan nie przerywa, proszę! – Popielski wypił gwałtownie wódkę i niczym nie zakąsił. – Co nas obchodzi jakaś wariatka ze Śląska! Niech pan słucha, co chcę panu powiedzieć…
– Musimy tam jechać – Mock nie pozwalał mu dokończyć – to może być ważne!
– Niech mi pan nie przerywa, do stu piorunów! -Popielski wrzasnął i wstał, szurając głośno krzesłem ku zaniepokojeniu kelnera.
– Nic mnie, kurwa, nie obchodzi – Mock również wstał i oparł się o stół – pańska intymna zażyłość z tym ciepłym bratem Szaniawskim! On nie ma związku z naszym śledztwem! Niech pan nie będzie Hamletem, do cholery! Najpierw pan rozpacza nad jakimś belfrem, a teraz chce mi pan zdradzić swój sekret seksualny! Nie chcę, nie chcę o tym słyszeć! Niech się pan bierze do śledztwa, a nie będzie miękkim jajem!
Słowa Mocka słychać było wyraźnie w sali podczas przerwy dla orkiestry. Popielskiego ocuciła ta cisza. Oprzytomniał. Miał nadzieję, że szybkość, z jaką Niemiec wyrzucił je z siebie, uniemożliwiła ludziom ich zrozumienie, tym bardziej że najistotniejsze słowa w tej wypowiedzi było niejasne nawet dla niego samego. Orkiestra zagrała tango, a Popielski usiadł spokojnie przy stole.
– Nie zrozumiałem pana. – Wyjął papierosa „Egipskiego” i postukał nim o stół. – Co to znaczy „z ciepłym bratem”?
– Nie tak się mówiło w Austrii na pederastów? – Mock wciąż stał, lecz zmienił ton.
– Niech pan słucha. – Popielski zaciągnął się głęboko. – Za chwilę będzie pan wiedział, co mnie łączy z Szaniawskim. – Podniósł rękę, kiedy Mock znów chciał mu przerwać. – Z nim nic, ale z jego mieszkaniem wiele. Udostępnia mi łazienkę zawsze i natychmiast, kiedy tylko sobie tego zażyczę. A ja chcę tego, kiedy zbliża się mój atak. Tak, drogi panie, jestem chory na epilepsję, o czym chyba już pan wie. Ale nie wie pan, że podczas ataków miewam wizje. Korzystał pan w swej policyjnej pracy z usług jasnowidza?