-->

Dom Na Klifie

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Dom Na Klifie, Szwaja Monika-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Dom Na Klifie
Название: Dom Na Klifie
Автор: Szwaja Monika
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 346
Читать онлайн

Dom Na Klifie читать книгу онлайн

Dom Na Klifie - читать бесплатно онлайн , автор Szwaja Monika

W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Zosia przyszła na obiad dosyć późno, na większości stołów stały już talerze z rozbabraną zawartością, a wśród nich były również talerze Cycka i Mycka. Oni sami szykowali się właśnie do porzucenia bankietu i już, już sięgali po niebieskie polarki, wiszące na oparciach krzeseł, kiedy zmaterializowała się nad nimi pani dyrektor.

– Co to, Płaskojciowie, nie smakuje? Kto tak naświnił na talerzu? Tak się je waszym zdaniem? Czy myślicie, że jesteście w chlewie?

– Bo to jest niedobre – powiedział szczerze Cycek.

– Ta kiełbasa śmierdzi – dodał równie szczerze Mycek.

– Co to znaczy „niedobre”? Co to znaczy „śmierdzi”? Czy wam się może wydaje, że jesteście w restauracji kategorii pierwszej? Albo u pobłażliwej cioci, która na wszystko wam pozwoli i jeszcze na głowę sobie wejść pozwoli? Ooo, kochani. Nic z tego nie będzie. Ja widzę, że wasza kochana pani Czerwonka was rozpuściła jak dziadowskie bicze. Siadać mi tu zaraz i zajadać!

Zosia przez moment zmartwiała, ale zaraz potem podążyła spiesznie w stronę kuchni. Jeżeli jedzenie jest nieświeże, to chłopcy mają rację i nie powinni sobie psuć żołądków.

– Mogę prosić porcję? Bez zupy na razie.

– Bez zupy nie damy. – zarechotała figlarnie pani Irminka. – Zupka to podstawa. Pomidorowa jest, palce lizać.

– Nie, nie, proszę mi dać to coś, co jest na drugie.

– Zapiekanka – poinformowała ją wyniośle pani Basia. – Nie to coś, tylko zapiekanka z serem.

– Bardzo proszę samą zapiekankę. – Zosia starała się obserwować, co dzieje się przy stoliku braci Płaskich. – Pomidorowa mnie uczula. Od wczoraj – dodała, uprzedzając nieuchronne pytanie, od kiedy.

Bracia zasiedli tymczasem na powrót do jedzenia, ale najwyraźniej im ono nie szło. Pani dyrektor nie była zadowolona.

– Panie kucharki cuda robią, żeby was smacznie nakarmić, a wy stroicie fochy! To się skończy. Specjalnie poproszę panią Klusiak i panią Rembiszewską, żeby miały na was oko, jak już przejdziecie do trzeciej grupy!

– My nie przejdziemy do trzeciej grupy – zawiadomił Aldonę niepodejrzewający niczego Mycek. – My pojedziemy z panią Zosią do Lubina, do babci Leny i do Azora.

– Tak ci się tylko wydaje, chłopcze. Do żadnego Lubina nie pojedziecie, wasza mama nie wyraziła zgody. I dobrze zrobiła, tutaj ma do was przynajmniej blisko, a tam musiałaby jeździć nie wiadomo gdzie! Zostajecie z nami.

– Nie zostajemy – wymamrotał rozpaczliwie Cycek z buzią pełną zapiekanki.

– Chyba ja wiem lepiej, zostajecie, czy nie. I nie mów z pełnymi ustami! Co za wychowanie – sarknęła w stronę Zosi, której dopiero teraz zrobiło się naprawdę niedobrze.

Oczekiwała jakiegoś straszliwego ryku, ale nic takiego nie nastąpiło. Bracia jak jeden wstali od stolików i nie zwracając uwagi ani na pieniącą się dyrektorkę, ani na przerażoną Zosię, zabrali swoje polarki i wyszli.

Zosia ocknęła się ze stuporu i pobiegła za nimi.

Znalazła ich niedaleko od stołówki, w kącie pod schodami na piętro. Siedzieli tam jak skamieniali, z niebieskimi polarkami naciągniętymi na głowy. Nie płakali. Po prostu siedzieli.

Przykucnęła obok nich, a im wtedy puściło.

Jej też puściło. Wiedziała, że to niepedagogiczne, że powinna im teraz dać jakieś oparcie, ale cóż za oparcie ona im mogła dać? Była tak samo bezbronna i bezsilna jak oni.

Szlochającą trójkę znalazła u podnóża schodów pani dyrektor i nawet zaczęła wygłaszać jakieś umoralniające przemówienie, zorientowawszy się jednak, że przemawia do ściany, zaniechała gadki i odeszła do siebie. Bardzo zadowolona.

Po jakimś czasie Zosia zdolna była wstać i podnieść z podłogi rozmoczonych braci Płaskich. Zabrała ich do saloniku. Nadal nic nie mówili, ale przynajmniej nie płakali. Salonik na szczęście był jeszcze o tej porze pusty.

Posadziła ich przy stole i siadła naprzeciwko. Unikali jej wzroku.

– Słuchajcie, chłopaki – zaczęła, chociaż tak naprawdę nie bardzo wiedziała, co im powiedzieć i jak to powiedzieć, żeby jej uwierzyli. Przecież zawiodła ich strasznie, na pewno czują się oszukani, a ona nic, ale to kompletnie nic nie może na to poradzić.

Wzięła drugi oddech.

– Słuchajcie. Ja wiem, że jest po prostu okropnie. Próbowaliśmy z Adamem przekonać waszą mamę, ale nie zgodziła się, że byście z nami jechali. Miałam to wam dzisiaj powiedzieć i nie zdążyłam, pani dyrektor mnie uprzedziła. Popatrzcie na mnie, proszę…

Zero reakcji.

– Mnie też jest strasznie przykro. Nam wszystkim jest przykro. Chłopaki też jeszcze nie wiedzą, że zostajecie…

Boże jedyny, co ona gada i po co, po co przede wszystkim!

– Chłopcy, powiedzcie coś, proszę. Powiedzcie, że nie macie mi za złe…

Dobre sobie. A komu mają mieć za złe?

Cycek jakby drgnął.

– Proszę, chłopcy…

– To wy też zostańcie – powiedział Cycek, nie podnosząc wzroku. Chyba nie miał nadziei na spełnienie tego życzenia. – Z nami. Tutaj.

– Nie możemy zostać, tam już wszystko jest pozałatwiane…

– Chodź, Mycek. – Cycek ciężko wstał z krzesła i wyszedł z pokoju, a zanim jego smutny bliźniak ze zwieszoną głową. Żaden nie powiedział już ani słowa.

Zosi po raz kolejny nie udało się powstrzymać szlochu. Taką zapłakaną zastał ją Darek Małecki, wracający ze szkoły.

– Pani nie płacze – powiedział władczo i podał jej paczkę chusteczek do nosa, którą zabrał z czyjejś szafki. – To nigdy nic nie daje. Co się stało? Cały misterny plan poszedł się bujać, co? Nie będzie żadnego domu nad zalewem, co? Nie dali?

Zosia rozgłośnie wykorzystała kilka chusteczek i opanowała się.

– Dali. Będzie dom, wszystko jest w porządku. Tylko mama Cycka i Mycka nie zgodziła się, żeby oni jechali z nami, rozumiesz?

– A to kurwa. – Darek w lot zrozumiał, a jej nawet nie chciało się upominać go za używanie wyrazów. Była tego samego zdania.

– Nie mam żadnych możliwości, rozumiesz, Darek, żadnych, żeby się jej przeciwstawić. Pani dyrektor już im powiedziała, że przenosi ich do trzeciej grupy i oni teraz gdzieś poszli, nawet nie chcieli ze mną gadać, i ja im się w ogóle nie dziwię.

– To jeszcze maluchy, pani wie. Muszą jakoś odreagować. A pani musi sobie jakoś sama ze sobą poradzić, oni nie powinni widzieć, że pani płacze. Bo już wtedy nie będą mieli żadnej nadziei, pani rozumie?

Zrozumiała i zawstydziła się. Nie powinna się rozklejać, oni muszą wiedzieć wszyscy, nie tylko bracia Płascy, że mają w niej oparcie. A co to za oparcie, które ryczy na poręczy krzesła?

– Racja, Darek. Słuchaj, chyba lepiej będzie, jeśli to ty wszystkim powiesz, że na święta będziemy już w Lubinie. Nie ma co z tego robić święta narodowego, powiedz każdemu po kolei i od razu o Płaskich. Że nie jadą. Cholera, mam nadzieję, że ta ich matka pozwoli im chociaż przyjeżdżać do nas na wakacje.

– Albo mi się wydaje, albo się pani wyraziła. Rozumiem. Powiem wszystkim. To by już trzeba było powoli myśleć o pakowaniu?

Dwudziestego drugiego grudnia o dziewiątej rano busik zaprzyjaźnionej z Adamem firmy podjechał pod dom dziecka „Magnolie”, poprzedzany starą vectrą Adama i umiłowanym jeepem Ilonki Karambol, która ochoczo zaofiarowała pomoc w transporcie ludzi oraz tobołków – częściowo z dobrego serca, a częściowo z ciekawości, jak też wygląda sławny dom ciotki Bianki. Ilonka była pewna, że jej samochód zrobi furorę, a w ogóle spodziewała się wielkiej radości i krzyku. Atmosfera wprawdzie nie do końca przypominała pogrzeb, niemniej do radości i krzyku było daleko. Na jeepa ledwie zwrócono uwagę, nikt się nie pchał ani do podziwiania, ani do tego, żeby nim koniecznie pojechać.

Kurczę, co tu się dzieje?

Zagadnięty w tej kwestii Adam nie powiedział nic, tylko pokazał Ilonce coś na elewacji budynku.

Spojrzała, gdzie wskazywał jego palec, i zobaczyła w oknie na piętrze dwie małe postacie. Nie zrozumiała.

– Cycek i Mycek – powiedział Adam wyjaśniająco, ale to jej zmąciło w głowie jeszcze bardziej.

– Czyj cycek i co to jest mycek? – zapytała uprzejmie. – Na mózg ci padł ten dom dziecka?

– Cyryl i Metody. Maluchy. Mieli z nami jechać, ale matka im nie pozwoliła. Ona ogólnie ma ich gdzieś, tylko nie lubi Zośki, która ją w zeszłym roku próbowała ustawić do pionu, no i woli, żeby dzieci były blisko, wtedy jest jej łatwiej udawać, że się nimi interesuje.

– Ty, Adam, to przecież bez sensu kompletnie. Nie prościej by jej było oddać ich komuś do adopcji? Podobno kolejka stoi. Takie małe to już by dawno ktoś wziął i miałyby normalną rodzinę, nie?

– Pewnie tak. Mnie się wydaje, że mamuśka robi sobie z nich zabezpieczenie na przyszłość. Na wszelki wypadek. Wiesz, że dzieci mają obowiązki wobec rodziców.

– Matko święta, może dobrze, że ja nie mam dzieci, nikt nie pomyśli, że jestem interesowna. Szkoda tych małych. Jak powiedziałeś? Cycka i Mycka?

– Tak właśnie powiedziałem. Przepraszam cię, muszę pomóc jeszcze jednej ofierze losu… na szczęście tego zabieramy ze sobą. Ale nie jestem pewien, czy uda mu się w pełni odreagować dom dziecka „Magnolie”.

Adolf Seta z nieszczęśliwą miną i niedokładnie zapiętym plecakiem, z którego wystawały części garderoby, stał w progu domu, rozglądając się za ukochaną panią Zosią, ponieważ bez niej jego poczucie bezpieczeństwa w ogóle nie istniało. Przed chwilą dostał ostatni raz w ucho oraz pożegnalnego kopa od Remigiusza Maślanki, który nie mógł sobie odmówić drobnej przyjemności w słusznym przekonaniu, że głupi Seta nie będzie miał w takim momencie melodii do skarżenia. Nie przewidział, niestety, że zauważy to ten facet od Czerwonki… a już zupełnie nie przyszło mu do głowy, że facet od Czerwonki ominie stojącego wciąż w otwartych drzwiach Adolfika, podejdzie do niego, Remigiusza Maślanki i rąbnie go jednorazowo, za to bardzo boleśnie pięścią w żołądek.

– No co pan, głupi… – wyjęczał skurczony we dwoje Maślanko.

– Coś się stało? – zapytał ten od Czerwonki z fałszywą uprzejmością. – Nie zauważyłem. Tak samo, jak nie zauważyłem, że miałeś przed chwilą jakiś mały zatarg z Adolfem Setą. Tylko nie mów, że się poskarżysz, bo kto ci uwierzy, że tak po prostu wszedłem i dałem ci w dziób. A propos, chcesz w dziób?

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название