Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nieprzepuszczalne jury – mruknął Adam i bardzo nieszczęśliwy poszedł przewijać kasety.
Baltic Woman Business Club wstępował do międzynarodowej korporacji zrzeszającej podobne w charakterze damskie stowarzyszenia i zamierzał wstąpić tam dumnie oraz z fajerwerkami. Uroczystość odbywała się w salach Zamku Książąt Pomorskich, ubarwiał ją Mozartem i Boccherinim kwartet smyczkowy Sedina, słodkie przeboje śpiewał wokalny kwartet męski o stosownej nazwie „Słodka Czwórka” (skądinąd bardzo przez Adama lubiany), szampan lał się strumieniami już od wejścia, panie miały długie suknie, panowie smokingi (Konstanty twierdził, że wygląda jak szef kelnerów hotelu Waldorff Astoria, w którym raz w życiu był na lunchu, kiedy referował coś na międzynarodowej konferencji anatomopatologów), przemówienia w kilku językach przeplatane rozkosznymi bon – motami sypały się obficie, wszyscy chwalili wszystkich, kamera pracowała, ekipa podżerała ptifury, a Adam cierpiał.
Gdyby Izabela wiedziała, w jaki sposób bankiet Bidabljubisi wpłynie na stan świadomości jej syna, zapewne zrezygnowałaby z namawiania go do osobistego zaangażowania w public relations swego klubu.
Adam patrzał na tę całą rozszalałą wytworność i rozmyślał o szerokich przestrzeniach. Wdychał zapachy najdroższych perfum i przypominał sobie, jak pachnie chłodna bryza od morza. Słuchał przemówień, szczebiotów, świergolenia na własną cześć i dałby wiele, żeby w tej chwili usłyszeć świst narastającego wiatru w olinowaniu jakiegoś niekoniecznie dużego jachtu…
Albo się starzeję – pomyślał – albo mi odbiło kompletnie.
Chyba trzeba będzie jednak pryskać z obecnej roboty. To, że w ten sposób reaguje na zwykły przecież materiał, na newsa, jakich wiele, świadczy o konieczności zmiany. Jeszcze pobierze tę kaczkę, a potem zacznie szukać nowych dróg. Ta się robi zbyt męcząca.
– Ciociuuuu! Ciocia przyjdzie! Szybko!
– Co się stało, czemu tak wrzeszczycie, chcecie, żebym wam padła na zawał?
– Ale ciociu, pan Adam! Pan Adam dostał nagrodę!
– Jaką nagrodę? Ciszej, chłopaki!
Zosia przysiadła na tapczanie i zobaczyła w telewizorze Adama odbierającego właśnie z czyichś rąk dość pokaźną statuetkę wyglądającą jak kaczka.
– Co to, nagroda hodowców drobiu?
– Nagroda dziennikarzy – pouczył ją Żaba i wpakował jej się na kolana. – Złota Kaczka. Złota Kaczka, ciociu! Ale fajnie! Ale fajnie! Pan Adam dostał nagrodę!
Złapał ją za uszy i przytulił się do niej. Miał taki śmieszny zwyczaj, kiedy był czymś podniecony. Zosię zazwyczaj to bawiło, rozbawiło i teraz, ale chciała też wiedzieć, za co Adam tę kaczkę dostał. Udało jej się dosłyszeć ostatnie słowa komentarza.
Dziennikarz roku. No, no.
A jej, oślicy, wydawało się, że on zechce zamienić karierę telewizyjną na posadę ojca trzynaściorga nie swoich dzieci. Boże, jakież miała straszliwe zaćmienie umysłu. Boże, kretynka bez perspektywy! Boże, przecież to się załamać można…
Następnego dnia specjalnie kupiła gazetę, żeby przeczytać, co to właściwie za kaczka. No tak, najlepszy dziennikarz ubiegłego roku. Szereg materiałów, które przyczyniły się walnie do wyjaśnienia wielu afer i aferek w naszym pięknym mieście. Adam Grzybowski – postrach krętaczy, aferałów i chachmętów. Katon Praworządny. Fajne zdjęcie…
O kurczę.
W kieszeni kurtki zatańczyła jej komórka i odezwał się nieco przytłumiony dźwięk dzwonka. Niezadowolona, bo nie doczytała jeszcze artykułu do końca, wyjęła telefon i odruchowo spojrzała na wyświetlacz.
– Adam?!
– Ano, jak słyszysz. Co u ciebie, Zosiu?
– U mnie nic nowego, ale tobie gratuluję. Oglądaliśmy wczoraj z grupą, a teraz właśnie czytam w gazecie o twojej nagrodzie. Chłopcy są z ciebie dumni. To znaczy, są dumni, że cię znają osobiście. Ja też, naturalnie…
– Zosia. Słuchaj.
– No, słucham.
– Słuchaj… czy twoja propozycja, wiesz, ta z Krakowa, jest aktualna?
Zosia zamarła z komórką w ręce. Coś jej się przesłyszało.
– Zosiu, jesteś tam?
– Jestem, jestem. Nie słyszałam, co mówisz. Powiedz jeszcze raz.
– Pamiętasz, jak w Krakowie jedliśmy śniadanie u Noworola? Z widokiem na kwiaciarki i Pannę Marię?
– Pamiętam.
– Czy ja mogę jutro do ciebie wpaść, porozmawiać?
– Jutro mam dyżur, może lepiej dzisiaj?
– Dzisiaj mam kaca. Jak się domyślasz, po tej nagrodzie popłynęliśmy troszeczkę z kolegami dziennikarzami…
– Domyślam się. Adam, ty naprawdę?
– Naprawdę. Nie dlatego, że się wczoraj upiłem. Ja to postanowiłem już przedwczoraj.
– Przedwczoraj, ja się zabiję…
– Nie zabijaj się, Zosia. Musimy wszystko omówić. Dzisiaj naprawdę nie mam siły, poza tym chuch mam straszny; jutro przyjadę i będę sobie siedział w jakimś kąciku, dopóki nie znajdziesz czasu. Sprawa jest raczej poważna.
– Raczej. Ale przecież chłopcy się od ciebie nie odczepią. Nie pogadamy tak czy inaczej.
– Zobaczymy, co się da zrobić. To przyjdę.
– To przyjdź.
Zosia wyłączyła komórkę i dopiero teraz oblała się zimnym potem.
Przyjechał koło jedenastej przed południem, wykazując duże wyczucie, ponieważ wszyscy chłopcy byli właśnie w szkole. Przyjaźnie cmoknął Zosię w policzek i chętnie przyjął propozycję kawy.
– Ale nie w pokoju wychowawców, bo zaraz tu ktoś przyjdzie – zaznaczyła Zosia, włączając czajnik. – Pójdziemy do chłopaków, tam będzie spokój.
Zrobiła dwa kubki mocnej kawy, wyciągnęła z szafki nieśmiertelne herbatniki i postawiła to wszystko na tacy. Adam gładko przejął tacę i poszli do pokoju najmłodszych, zwanego salonikiem. Panował tam umiarkowany bałagan, jak zwykle przed południem, ponieważ chłopcy zazwyczaj spieszyli się do szkoły i nie nadążali ze sprzątaniem po sobie. Zosia przymykała na to oczy, pilnując tylko, żeby słali swoje tapczany. Teraz więc jednym ruchem ręki zmiotła z foteli piżamki Cycka i Mycka, których zapomnieli schować, drugim fachowo zgarnęła kredki i farby do jednego sporego pudła i w zasadzie można już było rozpoczynać konferencję. Jeszcze tylko na stole leżały jakieś malowidła na kartkach, ale tymi zainteresował się Adam.
– Popatrz, to ładne jest… Zosia, czy to nie jest przypadkiem dom ciotki Bianki? Rzuć okiem, proszę. Który to malował?
– Grzesio Maniewicz. Ten taki czarnulek w typie rumuńskim. Grzesio jest zdolniacha i najbardziej na świecie lubi malować. Jakbym go nie goniła, to by na świeże powietrze w ogóle nie wychodził. Pokaż ten obrazek. No pewnie, że to dom twojej ciotki. Tylko Grzesio nie umie namalować zimy, kiedyś mi się zwierzał, chyba ta ilość bieli go przerasta. Patrz, a to my wszyscy, to znaczy, nasza grupa. Chyba Grzesio zaplanował jeszcze jakieś letnie wycieczki…
Dom ciotki Bianki był rozpoznawalny z powodu wielkiej liczby wieżyczek – Grzesio chyba nawet trochę dołożył – a przede wszystkim dzięki umiejscowieniu – łąka w kolorze wściekle zielonym, woda niebieska do bólu, żółte słońce z szerokim uśmiechem na promiennym obliczu. Na łące, między domem a wodą czternaście starannie zakomponowanych figurek, z czego jedna okrągła i wyraźnie kobieca, reszta w różnych rozmiarach i w spodniach, oznaczających, że mamy do czynienia z chłopcami. Rozklapana plama z pięcioma podłużnymi wyrostkami na środku łąki sugerowała figlującego Azora – prawidłowo, z czterema łapami i ogonem.
– Bardzo optymistyczny obrazek – zauważył Adam. – Pogodny człowiek z tego Grzesia. Chyba go życie nie za bardzo skaleczyło, co? Stosunkowo, oczywiście – dodał natychmiast. – Bo wiem przecież, że tutaj wszystkich skaleczyło.
– Grzesio, mój drogi, ma w tej chwili dziesięć lat, jest u nas od sześciu, jeszcze na początku odwiedzali go rodzice, ale oboje są narkomanami i to takimi zaawansowanymi. Dawno ich tu nie było i nie dawali znaku życia, więc niewykluczone, że gdzieś zeszli, w jakimś wychodku dworcowym albo nie wiem gdzie. Nie mam pojęcia, jakim cudem on maluje takie pogodne obrazki. Może się broni? Jest to możliwe, psychologu?
– Jest możliwe… chyba. Nie odpytuj mnie z psychologii; mówiłem ci, jestem niepraktykujący. Ale wiesz, myślę, że to mogą być projekcje jego marzeń. On się lubi zamyślać?
– Zamyśla się permanentnie. Marzy o lepszym świecie?
– Pewnie tak. Wcale nie jestem pewien, czy nie umiałby namalować zimy, ale on chyba wolał namalować lato. Może było mu u ciotki dobrze i miał nadzieję, że jeszcze tam wrócicie?
– Tak wygląda.
– No właśnie. To co, uznamy, że miał wizję nadprzyrodzoną?
– Tylko musiałby domalować ciebie…
– I ciotkę Lenę, czyli kapitana Dorsza.
– Adam, ty naprawdę mówiłeś poważnie?
– Naprawdę poważnie. Wiesz, ja już od jakiegoś czasu mam dość telewizji i w ogóle dziennikarstwa. Przestało mnie bawić. Mnóstwo rzeczy przestało mnie bawić. Mógłbym, oczywiście, wrócić do żeglarstwa, szwendać się po świecie; kiedyś pracowałem kilka lat na Karaibach, woziłem turystów, takich bardzo bogatych, mógłbym tam wrócić, mam wciąż kontakty, nie zapomniałem, jak się to robi, więc pewnie znalazłbym pracę bez trudności. Ale to mnie też nie nęci. Może już pora na mnie, żeby gdzieś zakotwiczyć?
– Adam, ale w tym Krakowie… odmówiłeś tak stanowczo…
– Zaskoczyłaś mnie – wyznał. – A może nawet trochę przestraszyłaś – poprawił. – Wiesz, ja nigdy przedtem nie miałem cienia podobnego pomysłu na życie. Ale jak przemyślałem sprawę… dlaczegóż by nie spróbować?
– Adam, ale tu nie ma „spróbować”. No bo co, rozmyślisz się i bęc? Nie ma domu? Dzieci z powrotem do bidula?
– Nie, nie. Skoro już się umawiamy, to w ten sposób, że nie zostawiamy żadnego dziecka samemu sobie przed pełnoletnością.
– Kurczę, Adam, zaczynam się bać własnego pomysłu.
– Teraz ty? To bardzo dobry pomysł. Może trochę szalony, ale naprawdę mądry. Słuchaj, ja już nie jestem nastolatkiem, za chwilę stuknie mi czterdziecha, do tej pory żyłem wyłącznie dla siebie i właśnie mi się to znudziło. Nie będę ci wstawiał ideologii, bo mnie samego to brzydzi okropnie. Ale uważam, że warto coś zmienić. No co, zaryzykujesz?
– A co powiemy rodzinom?