Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Oooo, widzisz. I dopiero tu jest prawdziwy problem. Musimy się zastanowić, czy walimy im prawdę w oczy, czy udajemy, że od roku na przykład jesteśmy potajemnie zaręczeni. No bo ja rozumiem, że ślub musimy wziąć?
– Musimy. Inaczej nie pozwolą nam założyć domu dziecka.
– Nie wiem, jak ty, ale ja bym swoim powiedział prawdę. Ojciec zrozumie, matka nie wiem, ale nienawidzę im kłamać. A ty?
– Ja mniej więcej tak samo. Też nienawidzę kłamać, między innymi dlatego, że potem odruchowo mówię prawdę, więc robią się kłopoty… masakra, mówię ci. Ale z moimi rodzicami problemu nie będzie, oni mnie nie lubią i nie będą chcieli przyjeżdżać na żadne śluby ani w ogóle.
– Jak to cię nie lubią? Co ty gadasz?
– Prawdę. Moi rodzice są w ogóle okropnie nieszczęśliwi i między innymi dlatego od nich uciekłam. To strasznie brzmi, nie? Ale oni chcą być nieszczęśliwi. Słuchaj, miałam starszą siostrę, Marynkę, i ta Marynka chciała być prawniczką, studiowała na KUL – u i była taka bardziej genialna. Ja to mówię bez ironii, naprawdę miała wielkie zdolności. Jeszcze przed magisterką miała prawie że otwarty przewód doktorski. Marynka była dumą rodziny, kończyła te studia, a ja zbliżałam się do matury, no i niestety, był wypadek, autobus wjechał na trotuar i zabił troje ludzi, w tym ją. I moim rodzicom palma odbiła. Ja rozumiem, że rozpaczali, sama też swoje przepłakałam, bo chociaż nie byłyśmy specjalnie zżyte, rozumiesz, kompletnie inna grupa krwi, no, ale przecież siostry. Kochałyśmy się i byłyśmy zaprzyjaźnione – o, to jest właściwe określenie. Tyle że byłyśmy kompletnie różne. Kiedy Marynka zginęła, ja miałam siedemnaście lat i szykowałam się na politechnikę, na architekturę. Ale rodzice, jak już skończyli z głównym rozpaczaniem, to wezwali mnie przed oblicze i oznajmili, że ze względu na pamięć Marynki mam się przeorientować na prawo. No to ja zaczęłam gorąco protestować, a oni jak te dwa głazy. Przywiązali się do myśli, że będą mieli w rodzinie wybitnego prawnika. Tłumaczyłam jak komu dobremu, że nigdy nie zostanę dobrym prawnikiem, a po cholerę im kiepski prawnik, będę kompromitować nazwisko. Zero reakcji. Chcesz jeszcze kawy?
– Za chwilkę chętnie. I co, poszłaś na to prawo?
– Adam, mało mnie znasz, ale jednak trochę… Czy twoim zdaniem poszłabym na jakieś studia dla dogodzenia ambicjom rodziców?
– Chyba nie bardzo, co?
– Całkiem nie bardzo. I tu się pojawił jeszcze jeden problem; mianowicie ojciec zacisnąwszy zęby, zakomunikował mi otwartym tekstem, że jeśli nie pójdę tam, gdzie oni chcą, to nie będą płacić na moje studia ani na moje utrzymanie i już. Oni mnie widzą na KUL – u, a w przyszłości jako mecenasa znanego w całej Polsce. A jak nie, to na drzewko. Matka słowa nie powiedziała za mną, tylko płakała demonstracyjnie cały czas.
– No to co w końcu zrobiłaś, poszłaś na politechnikę? Jesteś architektem na posadzie wychowawczyni w bidulu?
– Nie, chłopcze. To znaczy poszłam na KUL, a jakże. Tylko nie na prawo, a na historię sztuki. Bardziej mi leżała. Rodzicom wystarczyło z początku, że im machnęłam kulowskim indeksem, nie posunęli się do sprawdzania, na jaki wydział córeczka zdawała. Zorientowali się dopiero, jak byłam na trzecim roku i rzeczywiście zamknęli mi kranik. Ale ja już byłam dobrze notowana, miałam wyniki, dostałam stypendium rektorskie. Dobrze, że starzy nie powzięli pomysłu, żeby mi wymówić mieszkanie, zresztą, uczciwie mówiąc, postawiłam im takie brzydkie ultimatum, że jeśli i z domu mnie wyrzucą, to cały Lublin się dowie, jacy są naprawdę. A oni byli szanowani nauczyciele. Ojciec dyrektor jednej szkoły, matka drugiej. Nie chcieli ryzykować reputacji…
– Uuu, zaczynam się ciebie bać. Jeszcze się zastanowię, czy się za ciebie wydam…
– Przestań. Wolałbyś mieć żonę ciućkę bez charakteru?
– Ciućkę bez charakteru mógłbym mieć jako dodatek do żony z charakterem. Żebym nią sobie mógł pomiatać… czasami.
– Pomiatasz?
– Nie, żartuję. Ale podobno każdy prawdziwy mężczyzna musi czasami dać babie przez łeb. Rodzice twoich dzieci, zdaje się, wyznają taką filozofię?
– W dużej mierze. Natomiast moi rodzice właściwie się mnie wyrzekli. I postanowili resztę życia spędzić na opłakiwaniu jedynej naprawdę ukochanej córki. To ja poczułam się wypisana z rodziny i wyjechałam jak najdalej. Najdalej było do Szczecina. Nie dostałam od razu pracy jako historyk sztuki, więc postanowiłam, że będę pracować gdzie bądź, dopóki jej nie dostanę. W „Magnoliach” była potrzebna wychowawczyni, brakło chętnych, więc mnie wzięli, tylko dali warunek, że zrobię jakieś tam kursy pedagogiczne, to zrobiłam. Żaden problem, nie tylko Marynka była zdolna. Nie przewidziałam, że w tym domu dojdą do głosu moje, cholera by je wzięła, uczucia wyższe. No i w efekcie historia sztuki została mi jako taki ornament życiowy, do niczego właściwie nieprzydatny, ale miło, że ją mam w zanadrzu. Jakby co, to wytłumaczę dzieciom różnicę między Matisse’em a Cezanne’em. Ale one na razie mnie o to nie pytają.
– Ooo, ale niewykluczone, że ja cię będę pytał o takie rzeczy. Postanowiłem się porozwijać duchowo i kulturalnie. No więc jak, umowa stoi?
– O, cholera. Ale narozrabiałam. No dobrze, ryzyk – fizyk. Stoi.
Ponieważ jedenastego marca wypadają imieniny Konstantego, a szesnastego Izabeli, państwo Grzybowscy zazwyczaj urządzali wspólne przyjątko dla znajomych, mniej więcej w połowie między jedną datą a drugą. Ewentualnie w jakiś stosowny weekend okoliczny. Tym razem sobota wypadała trzynastego marca i Adam uznał, że będzie to doskonały dzień na przedstawienie rodzicom narzeczonej. Miał nadzieję, że imieninowe okoliczności złagodzą pierwszy szok, a potem już jakoś pójdzie.
Zosia szczęśliwie miała wolne, mogła więc spokojnie ubrać się w jakieś odświętne szaty, zrobić stosowną fryzurę i makijaż… i rzucić się głową w dół.
Adam przyjechał po nią o piątej po południu. Miała na sobie długą brązową spódnicę, kaszmirowy sweter, na szyi zamotanych z osiem sznurów drobnych paciorków, na głowie większą szopę niż zazwyczaj i delikatny makijaż. W sumie wyglądała zupełnie przyzwoicie. Nawet ładnie. Pod długimi, starannie pociągniętymi śliwkowym tuszem rzęsami, czaił się jednak absolutny popłoch.
– Matko Boska, co my robimy – jęknęła. Adam, który spodziewał się raczej kolejnej soczystej cholery, zrozumiał, że z Zosią jest nie najlepiej.
– Bardzo dobrze robimy – odrzekł stanowczo. – Zbieraj się. Wyglądasz jak lala. Ojciec będzie zachwycony. Matka… nie wiem, ale raczej też.
– Twoja matka pewnie by wolała, żebyś się ożenił z taką panienką, co ma urodę supermodelki i intelekt niejakiego Einsteina. A tu taka plama… Ja tego nie przeżyję. Adam, nie wiedziałam, że to będzie takie trudne. Wycofuję się. Musisz mi wybaczyć. Przepraszam cię za wszystko…
– Przestań bredzić – powiedział tym razem łagodnie. – Nie możesz się wycofać, skoro już mnie namówiłaś do tego wariactwa. Nie możesz zmarnować mojego młodzieńczego entuzjazmu. To prawdopodobnie ostatni mój młodzieńczy entuzjazm. Jak zostanę ojcem piętnaściorga dzieci, to na pewno szlag go trafi. Złaź z tej kanapy i jedziemy. Trzeba jeszcze kupić kwiatki. Dla ojca i matki.
– Zostałeś poetą?
– To z nerwów. No już, proszę cię. Musimy się wspierać, a nie tak…
– O matko… No dobrze, ale strasznie się boję…
– Ty myślisz, że ja się nie boję? Ja umieram ze strachu. Ale pomyśl, jak już będzie fajnie, kiedy wszystkich pozawiadamiamy, wszystko załatwimy i weźmiemy się do konstruktywnej pracy. Pomyśl o Cycku i Mycku. O swojej dyrektorce pomyśl!
– O matko, chcesz ją zabrać do Lubina?
– Przeciwnie, chcę ci uprzytomnić, że zostawisz ją tu na zawsze. Rusz się, proszę. Gdzie masz płaszczyk? W szafie? A gdzie masz szafę? A, widzę. Kurteczka. Może być. Pasuje ci do spódnicy.
Sztywna ze zdenerwowania Zosia pozwoliła się ubrać w brązową kurteczkę, zawinąć w kremowy szalik i wyprowadzić z pokoju.
W niedokładnie posprzątanym samochodzie Adama trzęsła się nadal.
W kwiaciarni trzęsła się jeszcze bardziej.
Kiedy przejeżdżali przez Most Pionierów, omal się nie rozleciała.
Na Trasie Zamkowej nieco jej odpuściło.
Kiedy parkowali przed willą na Warszewie, była już całkiem spokojna. W każdym razie po wierzchu.
Izabela Grzybowska miała bardzo praktyczny zwyczaj nie tyrać w dniu własnych imienin, nawet jeśli to był dzień umowny. Niejaka pani Wiesia, która przychodziła co drugi dzień sprzątać, w razie potrzeby potrafiła się przeistoczyć w zdolną i sprawną kucharkę. Tym razem było podobnie. Pani Wiesia krzątała się w kuchni, z szybkością karabinu maszynowego wyrzucając na stoły i bufety coraz to nowe przystawki, dania główne i półgłówne, jak to z dobrotliwą ironią określał Konstanty, w doskonałym humorze podżerający z półmisków a to kawałek sushi, a to pasztecik z grzybami, a to tartinkę z łososiem. Zamierzał się porządnie najeść przed przyjściem gości, a potem być wzorowym i uroczym panem domu, niezainteresowanym tak banalną czynnością jak jedzenie.
Izabeli daleko było do jego beztroski, poza tym denerwowało ją to podżeranie, mimo iż pani Wiesia nie miała nic przeciwko. Ale pani Wiesia uwielbiała Konstantego i żywiła do niego cześć nabożną jako matka jednego ze studentów, którym uratował życie, a przynajmniej rok studiów, przesuwając im terminy egzaminów w nieskończoność. A Izabela stwierdziła właśnie, że ukochana popielata kiecka nie wejdzie na nią już nigdy… a w każdym razie dzisiaj; poza tym tak naprawdę, chociaż to ona właśnie nalegała na urządzanie wystawnych i ludnych przyjęć imieninowych, nie lubiła ich i zawsze była nimi śmiertelnie zmęczona.
– Tobie dobrze, mój drogi – mówiła z goryczą do męża, zajadającego właśnie jakieś skomplikowane ciasteczko serowe. – Ty się niczym nie przejmujesz. Nawet tym, że jak ci ta cała dekoracja spadnie na koszulę, to będziesz się musiał przebierać. Uważam, że niepotrzebnie już się tak odpicowałeś. Błagam, Kostek, nie ryzykuj tej koszuli! Jest najładniejsza i najbardziej cię w niej lubię! Pierwsi goście przyjdą za pół godziny, zdążysz się przebrać dziesięć razy!