Panna Nikt
Panna Nikt читать книгу онлайн
Ksi??ka zaczyna si? od pierwszego krwi p?ynienia, ale seksu w niej niezbyt du?o, du?o natomiast nami?tno?ci, pot??nych i niszcz?cych. Bo wcale nie potrzeba szekspirowskich kr?l?w, w?adczy? ze sztyletem i r?kami we krwi, zazdrosnych dusicieli, ?eby takie nami?tno?ci pokazywa?, wystarczy podstaw?wka w niedu?ym mie?cie i kilka dziewcz?tek. Zreszt? wiadomo, ?e z si?? m?odocianych uczu? ?adne p??niejsze ?ary nie mog? si? r?wna?, ?e to w?a?nie jest wiek przysi?g, rozczarowa?, rozpaczy i dramat?w.
W?a?ciwie to nie tyle trzy bohaterki, ile jedna, dwa razy pogr??ona w zakochaniu i nie rozumiej?ca, co si? z ni? dzieje. Inaczej mo?na to uj?? jako perypetie zamaskowane urokiem i s?odycz?. Bo utw?r ten jest i powie?ci?, i ?redniowiecznym moralitetem, ognie piekielne buchaj? co chwila z gruntu wstrz?sanego podziemnym dr?eniem, szybuj? w powietrzu demony i odprawiaj? ca?e przedstawienia w snach. Czes?aw Mi?osz
Legendarna PANNA NIKT, debiut powie?ciowy Tomka Tryzny, scenarzysty i re?ysera filmowego, ukaza?a si? w w roku 1994. Wysoko oceniona przez Czes?awa Mi?osza, przeniesiona na ekran przez Andrzeja Wajd?, wesz?a na listy bestseller?w w Polsce, Holandii, Belgii i Niemczech. Przet?umaczona na 14 j?zyk?w zosta?a wydana w ca?ej zachodniej Europie, Skandynawii, na Wyspach Brytyjskich, w USA, Kanadzie, Nowej Zelandii, Australii, Brazylii.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tak, Kasieńko – mówi pani. – Chciałabym ci zaoszczędzić wielu rozczarowań. Czarne owce nie mają lekkiego życia.
– Skąd wiesz, jakie życie mają czarne owce, jeśli nią nie jesteś?
– pyta Kasia. – I co to znaczy lekkie życie? Czy wiesz, co to jest szczęście? Szczęście to zgodność z samym sobą, to harmonia wewnętrznych demonów. Chciałam ci to powiedzieć, a ty się zdenerwowałaś.
– Bo wlazłaś z butami w moje życie osobiste.
– A w co miałam wleźć? W stosunki społeczno – polityczne w Portugalii w szesnastym wieku? Sukienkę twoją miałam skrytykować? Bardzo ładna sukienka, nic mnie w niej nie razi. Gadałyśmy o sposobie na życie, na szczęście, więc na początek chciałam ci pokazać, do czego prowadzi człowieka droga owcy białej. Bo przecież ty uważasz się za białą owcę, prawda?
– Mów dalej – mówi pani cicho – słucham cię uważnie.
– Najpierw mi powiedz, czy jesteś szczęśliwa w małżeństwie?
– Fakt, nie jestem – mówi pani. – Ktoś cię bardzo dobrze poinformował. Szkoła też mnie denerwuje. I co z tego wynika?
– To czemu nie rzucisz tego w cholerę?
– Dobrze, niech ci będzie – mówi pani. – Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem?
– Więc będziesz się tak męczyła do końca życia?
– Prawdopodobnie. A raczej na pewno.
– Nie rozumiem – mówi Kasia. – Ma się jedno życie i moralnym obowiązkiem jest przeżyć go w zgodzie z własnym wnętrzem. A może ty jesteś masochistką?
Patrzą na siebie w milczeniu. A ja podglądam je w szybie i strasznie drapie mnie w gardle, ale przecież nie mogę zakaszleć.
Milczenie przedłuża się, wreszcie pani mówi:
– Moralny obowiązek życia w szczęściu… bardzo ciekawie sformułowany postulat.
– Nie użyłam słowa „szczęście” – mówi Kasia. – Powiedziałam „zgoda z własną naturą”
– Tak, tak… – Pani wzdycha. – Gdy człowiek jest młody, ma wielkie plany co do swojego przyszłego życia. A potem to życie przychodzi i takie jest, jakie jest. Trzeba wstawać codziennie i robić swoje…
– Swoje?
– Ty tego nie zrozumiesz, może kiedyś… Ja też, gdy zdawałam na biologię, chciałam zostać wielkim naukowcem, chciałam odkryć jakieś całkiem nowe prawa rządzące przyrodą…
– I co?
– I nic. Ledwo przebrnęłam przez końcowe egzaminy. Co innego miałam wtedy na głowie. Byłam zakochana do szaleństwa. Tylko, że tak się złożyło, że kochałam bez wzajemności. Błagałam go, klękałam przed nim, ale on odszedł i nie miałam po co żyć. Popatrz. – Pani odsuwa rękaw sukienki i pokazuje Kasi coś na przegubie. – Gdyby nie to, że koleżanka wróciła do akademika wcześniej… Kasia bierze jej rękę i przytula do swojej twarzy. Całuje ją.
– O, moje kochanie – mówi cicho. Pani przygarnia ją do siebie. Siedzą w milczeniu, przytulone, a ja już nie mogę wytrzymać. Boże w niebiesiech, pomóż mi, uczyń coś, żebym mogła zakaszleć, bo zaraz zwariuję, tak mnie drapie. Och, żeby pani już sobie poszła, albo żeby piorun uderzył.
Zza komina na dachu domu wychodzi ten kominiarz. On to może tam sobie kaszleć, ile chce. Żebym tak mogła się teraz z nim zamienić. Jakbym się już wykaszlała, to mogłabym potem nawet z dachu spaść. Nie wytrzymam. Muszę wytrzymać, muszę, muszę. Pani mówi cicho:
– Gdyby nie Antek, gdyby się mną wtedy nie zaopiekował, zrobiłabym to jeszcze raz.
– Antek to twój mąż? – pyta Kasia.
– Tak. On mnie bardzo kocha, mamy ślicznego synka…
– Jestem głupia – mówi Kasia. – Niech się pani na mnie nie gniewa. Pani przecież wie, że mam fioła.
– Nie gniewam się – mówi pani. – Bardzo cię lubię, Kasieńko. Kiedyś byłam taka sama, jak ty. No nic, tośmy pogadały. Pójdę już. Wstają z kanapy.
Żeby szybciej! Niech już sobie wyjdą! Zaraz zacznę kaszleć i wszystko się wyda.
– Przepraszam bardzo – mówi Kasia.
– Nic nie szkodzi – mówi pani i całuje Kasię w policzek. – Najważniejsze, żebyś codziennie przychodziła do szkoły i utemperowała troszeczkę swój języczek. Obiecujesz?
– Obiecuję – odpowiada Kasia. Wychodzą z pokoju, słyszę trzask drzwi wejściowych. I dziwne, wcale nie chce mi się kaszleć. Do pokoju wraca Kasia.
– Minka, gdzie jesteś? – pyta głośno. Wysuwam się zza kotary. Jakoś mi głupio, że podsłuchiwałam, ale Kasia uśmiecha się do mnie. Macha ręką przed swoją buzią.
– Otwórz okno – mówi. – Co za ohydne perfumy. Ten babsztyl wylał na siebie chyba całą cysternę. Już wiem, to śmierdzi szkołą. Otwieram okno.
– Włączyłaś magnetofon? – pyta Kasia.
– Ja? – dziwię się. – Nie…
Kasia załamuje ręce. I woła ze śmiechem:
– Wiesz, co się stało? Cała ta idiotyczna rozmowa została nagrana! Świetnie, chętnie tego jeszcze raz posłucham.
Cofa taśmę i wciska klawisz.
– To czemu nie rzucisz tego w cholerę! – rozlega się w głośnikach głos Kasi. I pani głos: – Dobrze, niech ci będzie. Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem? Kasia wyłącza magnetofon i mówi:
– Może znalazłaby je za drugim, albo za trzecim. Jestem totalna kretynka. Jak można namawiać krowę do latania, jeśli ona umie tylko żuć trawę z pyskiem przy ziemi. Chodź do kuchni, zjemy coś, bo chyba zaraz umrę z głodu. Panna Zenobia dała dzisiaj straszną plamę.
– Kto to jest panna Zenobia?
– To nasza luksusowa kucharka na przychodne. Naprawdę nie mam pojęcia, co się mogło z nią stać. Może pod samochód wpadła biedna starowinka?
Kasia uśmiecha się kpiąco. A ja mówię:
– Mogę cię złapać za guzik?
– Proszę – odpowiada Kasia. – A dlaczego?
Łapię ją za guzik i pokazuję drugą ręką za okno. Tam, na dachu domu naprzeciwko chodzi sobie już dwóch kominiarzy. Siedzimy w kuchni przy stole i jemy kanapki. Ja z szynką, a Kasia z żółtym serem, bo nie lubi szynki. Jak można nie lubić szyneczki? I jeszcze do tego z pomidorkami i ogóreczkami. I pijemy sok pomarańczowy z puszki.
– Zauważyłam u siebie ciekawą rzecz – mówi Kasia. – Gdy rozmawiam z kimś głupim, natychmiast staję się głupsza nawet od niego. Widocznie zrobiłam jakąś minę, bo Kasia spogląda na mnie i mówi:
– Ty nie jesteś głupia. Jeszcze nie zdążyłaś stać się głupia. Miałam na myśli tę biedną idiotkę, co nie umie sobie poradzić z własnym życiem, a wtrąca się do cudzego.
Zawija rękaw bluzki, palcem wskazuje na przegub.
– Spójrz dziecię na tę rozległą, krwawą bliznę – mówi głośno, z przesadą. – Oto pamiątka po mej nieszczęsnej miłości. Ach, gdyby nie Antoni, już dawno zgniłyby w grobie me tłuste zwłoki! Kasia wybucha śmiechem. Ja nic nie mówię. Ona poważnieje.
– Dałaś jej się nabrać na to podcinanie żył?
– Przecież mogła naprawdę – mówię cicho.
– No i co z tego? Byłam raz u mamy na pogotowiu. W ciągu nocy trzy takie przywieźli. To się nazywa szantaż uczuciowy. Jak mnie rzucisz, to się zabiję. Miał facet szczęście, że ją rzucił. Mieć przez całe życie na karku taką niedorżniętą gęś… Ohyda. Oczywiście według ciebie jestem skończona świnia?
– Wcale nie jesteś – mówię całkiem cicho.
– Nie masz się co nad nią litować – mówi Kasia. – Zobaczysz, ona mnie znienawidzi. Już w tej chwili zaczyna mnie nienawidzieć.
– Przecież była taka dobra jak żeście się żegnały.
– Bo jeszcze nie doszło do jej łepetyny, że dała się wpuścić w kanał. I to komu? Jakiejś przemądrzałej smarkuli. Mogę sobie teraz przychodzić do szkoły codziennie i jeszcze po lekcjach klasę przez godzinę zamiatać, kwiatki podlewać i wycierać językiem tablicę, a przekonasz się, że i tak będę miała tróję ze sprawowania. Już się pani Turska o to postara. Nie wierzysz?
Milczę.
– Pokażę ci świadectwo, to się przekonasz – mówi Kasia. Patrzy na mnie tak, jakby chciała, żebym coś odpowiedziała. Co mam odpowiedzieć? Spuszczam oczy. Nagle Kasia odsuwa się z krzesłem od stołu. Wstaje. Wyrzuca kanapkę do zlewu i podchodzi do okna. Stoi tam, odwrócona do mnie plecami.
– Kasiu – mówię cicho. Ona potrząsa głową.
Gówno – mówi. – Jedno wielkie, ohydne gówno. W dodatku sama się nim pomazałam, bo chciałam wierzyć, że tak nie jest, że może być inaczej. Więc to jest świat? Ta śmierdząca sadzawka? Pluje na szybę, odwraca się, patrzy na mnie.
– Myślałam, że chociaż ty jesteś inna – mówi głośno – a ty jesteś taka sama, jak oni! Nie podobam ci się, to idź sobie stąd! Wynoś się, nikogo nie potrzebuję. Odkładam kanapkę na talerz.
– Nie musisz tak od razu – mówi ona – skończ jeść najpierw. Siedzę przy stole z pochyloną głową, a łzy mi kap, kap, na talerz. Przecież nie powiedziałam nic złego. Czuję, że Kasia mnie obejmuje.
– Moja malutka, przebacz mi. Jestem podła. Naprawdę, nie chciałam… Proszę, przebacz mi.
Chcę jej powiedzieć, że to nic, że się nie gniewam, że jest kochana, ale nie mogę, bo płaczę.
– Minko, nie płacz, mam tylko ciebie na świecie – prosi Kasia i całuje mnie po mokrej buzi. Z nosa mi leci, a ona się nie brzydzi i mnie całuje. – Przebaczysz mi? – szepcze.
– Tak – mówię. Patrzę, ona też ma w oczach łzy.
– Moja najdroższa, moja słodziutka siostrzyczka – szepcze Kasia. Jak pięknie pachną jej włosy. Jeszcze ładniej niż łąka, gdy leży na niej skoszone siano i świeci słoneczko. I tak mi słodko. Och, jak słodko jest płakać w objęciach ukochanej osoby.
– Nie płacz, błagam.
Odchodzi ode mnie, bierze nóż ze stołu.
– Jak nie przestaniesz – mówi – to sobie zaraz tym nożem język obetnę. – Palcami lewej ręki łapie się za język, przystawia nóż. Ocieram szybko łzy.
– Już nie płaczę – mówię. Kasia puszcza swój język i mówi:
– Masz szczęście. Musiałabyś jeść kanapkę z moim językiem. A może ty lubisz kanapki z ludzkim mięsem?
Śmieję się.
– To się nazywa szantaż uczuciowy – mówię.
Kasia też się śmieje. Odkłada nóż, siada naprzeciwko.
– Ale z nas beksy – mówi. – Wczoraj płakałyśmy, dzisiaj też płaczemy. Jak tak dalej będzie, to najdalej za tydzień… Najnowsze wiadomości! – woła, przykładając do ust zwinięte w trąbkę dłonie. – Dwie beksy utopione w morzu łez!