Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Co tam Żydzi...
- Żydzi, mówię, Zydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im
bruździł jakiś Wokulski, nie Żyd ani nawet meches.
- Wokulski zwiąże się ze szlachtą - odpowiedział Ignacy - a i tam są kapitały.
- Kto wie, co gorsze: Żyd czy szlachcic - wtrącił mimochodem Klejn i podniósł
brwi w sposób bardzo żałosny.
ROZDZIAŁ ÓSMY:
MEDYTACJE
Znalazłszy się na ulicy Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się,
dokąd iść. Nie ciągnęło go nic w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem
spojrzał w prawo, na swój nowo wykończony sklep, przed którym już
zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł w lewo.
„Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi” - rzekł do siebie. Potem
myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie, i o tych
kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych
setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy, i o tych
tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom mogliby sobie poprawić nędzny byt
- i - czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny nic go w tej chwili nie interesują.
„Sklep odstapię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę” - myślał.
„A zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?...”
„Zawód?... Alboż mnie samego nie spotkał zawód?...”
Wokulski idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się osądził,
że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy,
gdzie ruch był mniejszy.
„A jednak ten Mraczewski jest infamis! - myślał. - Jak można mówić takie
rzeczy w sklepie? 'Za parę dni otrzymam bilecik, a potem - schadzka!'... Ha,
sama sobie winna, nie trzeba kokietować błaznów... Zresztą - wszystko mi
jedno”.
60
Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie coś jakby kroplę piekącej
goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę tak małą, że jej
niepodobna dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat można by nią zatruć.
„Chwilowa apatia, wyczerpanie, brak wrażeń... Za dużo myślę o interesach” -
mówił.
Stanął i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda wywabiły mnóstwo ludzi
na bruk miejski. Sznur powozów i pstrokaty falujący tłum między Kopernikiem
i Zygmuntem wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w tej chwili unosiły się
nad miastem dążąc ku północy.
„Szczególna rzecz - mówił. - Każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi
wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś stojący na boku widzi,
że wszystkich razem pcha naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich
przewidywań i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier
wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą przez mgnienie
oka, aby zagasnąć na całą wieczność, i to nazywa się życiem.
Mijają ludzkie pokolenia
Jak fale, gdy wiatr morzem zmęci;
I nie masz godów ich pamięci,
I nie masz bólów ich wspomnienia.
Gdzie ja to czytałem?... Wszystko jedno.”
Nieustanny turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym, a wewnętrzna
pustka straszliwą. Chciał czymś się zająć i przypomniał sobie, że jeden z
zagranicznych kapitalistów pytał go o zdanie w kwestii bulwarów nad Wisłą.
Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się
ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam
najpiękniejsza część miasta: gmachy, sklepy, aleje...
„Trzeba spojrzeć, jak by to wyglądało” - szepnął Wokulski i skręcił na ulicę
Karową.
Przy bramie wiodącej tam zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza,
który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od stóp do głów, ale miał
bardzo zadowoloną minę i śmiejące się oczy.
„ Jużci, ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył się do źródła, widzę, że nie
tylko ono znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to mnie
zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za potworne nieporozumienie!”
Na Karowej odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew, które już odrzucił
młyn wielkomiejskiego życia, i że powoli spływa sobie gdzieś na dół tym
rynsztokiem zaciśniętym odwiecznymi murami.
„ Cóż bulwary?... - myślał. - Postoją jakiś czas, a potem będą walić się,
zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z
wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo, majątek, a może
zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?... Zostały po nich spękane mury, jak
skorupa po ślimaku dawnej epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca
61
innych stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je skałą ludzkiego wyrobu, jak
my dziś koralowe rafy albo kredę nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków.
I cóż ma z trudu swego człowiek?...
I z prac tych, które wszczął pod słońcem?...
Znikomość - jego dzieła gońcem,
A żywot jego mgnieniem powiek.
Gdziem ja to czytał, gdzie?... Mniejsza o to.”
Zatrzymał się w połowie drogi i patrzył na ciągnącą się u jego stóp dzielnicę
między Nowym Zjazdem i Tamką. Uderzyło go podobieństwo do drabiny,
której jeden bok stanowi ulica Dobra, drugi - linia od Garbarskiej do Topieli, a
kilkanaście uliczek poprzecznych formują jakby szczeble.
„ Nigdzie nie wejdziemy po tej leżącej drabinie - myślał. - To chory kąt, dziki
kąt.”
I rozważał pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej, zasypany śmieciem z
całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i jednopiętrowe domki barwy
czekoladowej i jasnożółtej, ciemnozielonej i pomarańczowej. Nic, oprócz
białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, skąd gdzieniegdzie
wyskakuje kilkupiętrowa kamienica jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu,
przestraszona własną samotnością.
„ Nic, nic!...” - powtarzał tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery
zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłymi mchem, lokale z okiennicami
dniem i nocą zamkniętymi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i w tył
powychylane ściany, okna łatane papierem albo zatkane łachmanem.
Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez
drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartym siedzeniem, zegarów o
jednej skazówce, z porozbijanymi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok
wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się
tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz
zeschłych ciastek - na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet
niezwykle brudnych.
„ Oto miniatura kraju - myślał - w którym wszystko dąży do spodlenia i
wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje
sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych
próżniaków, a ubóstwo nie mogące zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie
głodnymi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć.
Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją
spętać i zużyć w pustej walce - o nic.”
Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historia. Kiedy
dzieckiem będąc łaknął wiedzy - oddano go do sklepu z restauracją. Kiedy
zabijał się nocną pracą, będąc subiektem - wszyscy szydzili z niego, zacząwszy
od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencji. Kiedy
nareszcie dostał się do uniwersytetu - prześladowano go porcjami, które
niedawno podawał gościom.
62
Odetchnął dopiero na Syberii. Tam mógł pracować, tam zdobył uznanie i
przyjaźń Czerskich, Czekanowskich, Dybowskich. Wrócił do kraju prawie
uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał zajęcia, zakrzyczano go i odesłano do