Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
zacierała się sylwetka kobiety spoczywającej w objęciach mężczyzny...
Już zaczął spacerować po mieszkaniu i oczy jego przypadkowo zatrzymały się
na stosie ilustracji. Były tam kopie z galerii drezdeńskiej i monachijskiej , Don
Quichotz rysunkami Dorégo, Hogart...
Przypomniał sobie, że skazani na gilotynę najznośniej przepędzają czas
oglądając rysunki... I odtąd całe dnie schodziły mu na przeglądaniu rysunków.
Skończywszy jedną książkę, brał się do drugiej, trzeciej... i znowu powracał do
pierwszej.
Ból głuchnął; widziadła ukazywały się coraz rzadziej, otucha rosła...
Najczęściej jednak przeglądał Don Quichota, który robił na nim potężne
wrażenie.
Przypomniał sobie tę dziwną historię człowieka, przez kilkanaście lat żyjącego
w sferze poezji - tak jak on, który rzucał się na wiatraki jak on, był druzgotany -
jak on, który zmarnował życie uganiając się za ideałem kobiety - jak on, i
zamiast królewny znalazł brudną dziewkę od krów - znowu jak on!...
„A jednakże ten don Quichot był szczęśliwszy ode mnie! - myślał. - Dopiero
nad grobem zaczął budzić się ze swych złudzeń... A ja?...”
Im dłużej przypatrywał się rysunkom, im bardziej oswajał się z nimi, tym mniej
pochłaniały jego uwagę. Spoza don Quichota, Sancho Pansy i mulników
Dorégo, spoza Walki kogutówi Ulicy pijackiejHogarta coraz częściej
pokazywało mu się wnętrze wagonu, drgająca szyba, a w niej niewyraźny obraz
Starskiego i panny Izabeli...
Wtedy odrzucił ilustracje i zaczął czytać książki znane mu jeszcze z epoki
dzieciństwa albo z piwnicy Hopfera. Z niewymownym wzruszeniem odświeżał
w pamięci: Żywot św. Genowefy, Różę z Tannenburgu, Rinaldiniego, Robinsona Kruzoe, a nareszcie - Tysiąc i jedną nocy. Znowu zdawało mu się, że już nie
istnieje czas ani rzeczywistość i że jego raniona dusza uciekłszy z ziemi błądzi
557
po jakichś czarodziejskich krainach, gdzie biją tylko szlachetne serca, gdzie
podłość nie stroi się w maskę obłudy, gdzie rządzi wieczna sprawiedliwość
kojąca bóle i nagradzająca krzywdy...
I tu uderzył go jeden dziwny szczegół. Kiedy z własnej literatury wyniósł
złudzenia, które zakończyły się rozkładem jego duszy - ukojenie i spokój
znajdował tylko w literaturach obcych.
„Czy my naprawdę - myślał z trwogą - jesteśmy narodem marzycieli i czy już
nigdy nie zejdzie anioł, który by poruszył betsedejską sadzawkę obłożoną tylu
chorymi?...”
Pewnego dnia przyniesiono mu z poczty gruby pakiet.
„Z Paryża?... - rzekł. - Tak z Paryża. Ciekawym, co to?...”
Ale ciekawość jego nie była dość silną, ażeby zachęcić go do otworzenia i
przeczytania listu.
„Taki gruby list!... Komu, u licha, chce się dziś tyle pisać?”
Rzucił pakiet na biurko i w dalszym ciągu wziął się do czytania Tysiąca i jednej
nocy.
Co za rozkosz dla zmęczonego umysłu te pałace z drogich kamieni, drzewa,
których owocami były klejnoty!... Te kabalistyczne słowa, przed którymi
ustępowały mury, te cudowne lampy, dzięki którym można było zwalczać
nieprzyjaciół, przenosić się w mgnieniu oka o setki mil... A ci potężni
czarodzieje!... Co za szkoda, że taka władza dostawała się ludziom złośliwym i
nikczemnym!...
Odkładał książkę i śmiejąc się sam z siebie marzył, że on jest czarodziejem,
który posiada dwie bagatelki: władzę nad siłami natury i zdolność stawania się
niewidzialnym...
„Myślę - rzekł - że po kilku latach mojej gospodarki świat wyglądałby inaczej...
Najwięksi hultaje zmieniliby się na Sokratesów i Platonów.”
Wtem spojrzał na list paryski i przypomniał sobie Geista i jego słowa:
„Ludzkość składa się z gadów i tygrysów, między którymi ledwie jeden na całą
gromadę znajdzie się człowiek... Dzisiejsze niedole pochodzą stąd, że wielkie
wynalazki dostawały się bez różnicy ludziom i potworom... Ja nie popełnię tego
błędu i jeżeli ostatecznie znajdę metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko
prawdziwym ludziom. Niech oni choć raz zaopatrzą się w broń na swój
wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę...”
„Niezawodnie byłoby lepiej - mruknął - gdyby tacy Ochoccy i Rzeccy mieli siłę,
a nie Starscy i Maruszewicze...”
„To jest cel!... - myślał w dalszym ciągu. - Gdybym był młodszy... Chociaż...
No i tutaj bywają ludzie, i tu jest niemało do zrobienia...”
Zaczął znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz spostrzegł, że i ona już nie
absorbuje go. Dawny ból zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz
wyraźniej rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.
Przypomniał sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom
otoczony murem... I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest pierwszym
558
stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi posąg niknący w
obłokach. Przedstawiał on kobietę, której nie było widać głowy ani piersi, tylko
spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu, którego dotykają jej nogi,
czerni się napis: „Niezmienna i czysta.” Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od
stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość pełna spokoju. I dziwił się, że
on, który był zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać czy
gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć jej Starskiemu!...
Wstyd uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.
Widzenie znikło. Wokulski ocknął się. Był znowu tylko człowiekiem zbolałym i
słabym, ale w jego duszy huczał jakiś potężny głos niby echo kwietniowej
burzy, grzmotami zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.
Pierwszego czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany; ale
przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.
- Nie odwiedzałem cię do tej pory - zaczął - bo wiem, żeś był niezdrów i nie
chciałeś nikogo widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło...
Kręcił się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój; może spodziewał się
znaleźć w nim więcej nieładu.
- Masz jaki interes? - zapytał go Wokulski.
- Nie tyle interes, ile propozycję... Właśnie kiedy dowiedziałem się, żeś chory,
przyszło mi na myśl... Uważasz... tobie potrzeba dłuższego wypoczynku,
usunięcia się od wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś nie zostawił
u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli... Miałbyś bez kłopotu dziesiąty
procent.
- Aha!... - wtrącił Wokulski. - Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet dla
siebie, płaciłem piętnaście.
- Ale teraz cięższe czasy... Zresztą chętnie dam piętnasty procent, jeżeli mi
zostawisz swoją firmę...
- Ani firmy, ani pieniędzy - odparł niecierpliwie Wokulski:- Firma bodajby
nigdy nie istniała, a co do pieniędzy... Tyle ich mam, że mi wystarczy procent,
jaki dają papiery. Aaa... i tego za dużo.
- Więc chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? - spytał Szlangbaum.
- Mogę ci go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem, że
zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą zostać.
- Ciężki warunek, ale,..
- Jak chcesz.
Nastała chwila milczenia.
- Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z cesarstwem? - zapytał Szlangbaum. -
Bo mówisz tak, jakbyś się i z niej chciał wycofać...
- Jest to bardzo prawdopodobne.
Szlangbaum zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Pogadali
jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum wyszedł żegnając się z nim bardzo
serdecznie.
559
„On, widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie - myślał Wokulski. -
Ha! niech dziedziczy... świat należy do tych, którzy go biorą.”
Swoją drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach