Czarne Oceany
Czarne Oceany читать книгу онлайн
Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.
W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tak – przyznał bez oporu Hunt. – Lecz obecnie doprowadziliśmy tę strategię walki politycznej do doskonałości, i jeszcze dalej. Inżynierowie memetyczni mówią to sponsorom kandydatów w oczy: istnieją w tej wojnie dwie strategie, a ta druga polega na wprowadzeniu na rynek całkowicie nowego produktu i wyindukowaniu mody nań, a to poprzez konsekwentną promocję, wielką ofensywę memetyczną; tak się sprzedaje społeczeństwu nowe idee. Z tym jednakże wiąże się wyższy współczynnik ryzyka, podobną drogą można było pójść w kampanii o fotel burmistrza Zadupia Górnego, ale nie – kongresmena czy prezydenta. Filmy o wysokich budżetach rzadko grzeszą jakąkolwiek oryginalnością. Showbusiness hołduje tradycji Przyjemności płynącej z powtórzeń.
– Więc ty zamówiłeś współczucie dla wnuków.
– Właśnie. Wielka, długofalowa kampania za dziesięć giga.
– Głupio.
– Ta, wiem, że głupio. Teraz. Za mały skurwysynek na takie numery.
– Ale – autentyczny patriotyczny odruch, Nicholas! To Jest coś. Będziesz miał co wspominać na starość.
– Taa. Ciągnie się za człowiekiem jak smród za gównem. Dzwonię do Bronsteina i odgrywam wielkiego chojraka. Więc co Bronstein dedukuje? Że analogiczna sytuacja: znowu mi odbiło i oto zamierzam nadstawiać karku za ojczyznę, a to mianowicie wyciągając na wierzch Grzyb i Modlitwę.
– To wciąż nie tłumaczy, dlaczego ci ją przesłał.
– Och, tak sobie myślę… nierzeźbiony… trevelyanista… powieszony w przeddzień upadku państwa… nazbyt radykalny nawet dla generał Kleist… Może z niego był patriota patologiczny?
Sześciokrotnie przelatywały nad Strefą helikoptery. W miarę jak wychodzili z dzielnic „pierwszych trzech czwartych" i wkraczali w rejony znacznie luźniejszej zabudowy, w pas niegdysiejszych samodzielnych miasteczek podnowojorskich – stawało się coraz oczywistszym, że nie uda im się w ten sposób przejść aż do enklaw. W blokowiskach plemion nierzeźbieńczych, w dżunglach odwiecznych slumsów – mogli sobie poczynać tak bezczelnie, wchodzić w nie jako Armia, pacyfikować okolicę, oczyszczać z tubylców całe kwartały, obsadzać wszystkie miejsca potencjalnego zagrożenia. Tam ludzie byli poniekąd do tego przyzwyczajeni: czy policja, czy jurdy, czy gangi, czy wreszcie Król Necropolis i jego legiony – jednakie to żywioły. Chociaż Marina słusznie zauważyła, że dla komputerów sieci miejskiego dozoru płonęli na mapie metropolii niczym supernowa na niebie, ognista kometa ciągnąca za sobą długi ogon zniszczonych kamer.
Za Grobowcami było jednakże jeszcze gorzej. Ku zdumieniu Nicholasa pojawiły się patrole korporacji jurydycznych, najwyraźniej wezwane przez mieszkańców. Podjechały do granicy Strefy, AGENCI pokazali broń, jurdy się cofnęły. Potem utrzymywały już bezpieczny dystans. Czekały na posiłki? Były to co najmniej trzy różne korporacje (licząc wyłącznie wozy z logo): obecnie żadna nie mogla sobie pozwolić na posłanie w jedno miejsce większej liczby ludzi, zwłaszcza gdy nie wchodziło w grę żadne poważne przestępstwo, a Hunt bardzo się wystrzegał, by nie niszczyć własności oznaczonej logo prawnych ubezpieczycieli, nie wchodzić na takie posesje. Sam wykorzystywał tych spośród AGENTÓW, którzy byli ubezpieczeni, rozstawiając ich na obrzeżach Strefy, w awangardzie Armii. Rozdzielał także pośród innych logo zebrane ze zwłok zwierznic. Tych zwłok, zwłaszcza na Grobowcach, było sporo; tam i gdzie indziej, gdzie przeszedł Tłum, jak fala z głębin morskich wynosząc i pozostawiając po swym odejściu martwe ciała, w tym ciała rzeźbionych z najodleglejszych nawet dzielnic. Z drugiej strony niewiele występków ścigały korporacje jurydyczne z większą zaciekłością, aniżeli kradzież i nieuprawnione posługiwanie się ich zastrzeżonymi znakami firmowymi. Hunt bał się jednak obecnie jedynie bezpośrednich zgłoszeń i za wszelką cenę próbował uniknąć otwartej konfrontacji.
Stawało się to coraz trudniejsze. Była noc, mgła (nie, mgły nie było), lecz w co drugim oknie paliło się światło, ludzie skakali po kanałach, oglądając największy show telewizyjny wszech czasów: transmisję na żywo z upadku państwa i zagłady miast. Te światła to były głównie poblaski bijące od całościennych ledtapet. Przez Mgłę przedzierały się do Hunta i mimo Grzyba infekowały jego umysł niektóre z niezliczonych psychomemów wzrokowych emitowanych przez tych widzów: płaskie obrazy paniki, przemocy, zniszczenia, szaleństwa, wizualizujące statystykę animacje, poważne twarze komentatorów, zapłakane – rodzin i przyjaciół osób zmarłych tudzież zezwierznicowanych. Tych ostatnich media ochrzciły mianem „zagubionych". Bezpieczne słowo, neutralnie sprzężone, ale z pewnością mniej chwytliwe od „małp".
To nie były Grobowce, umysły mieszkańców tej dzielnicy nie zostały przeorane przez memy strachu i posłuszeństwa. Wystarczyło jedno pchnięcie, by rozpędził się zgubny dla Nicholasa trend. W pół godziny utracił wszelką nadzieję (bo i niewiele jej miał). Jeszcze przed chwilą pisał do Quranta: 8.00 A.M., ALE POSTARAM SIĘ WCZEŚNIEJ. Teraz mógł zapomnieć o Czterolistnej.
Zaczęło się oczywiście od zdarzenia omal bez znaczenia. Diabeł/Armia, zgodnie z narzuconym przez Hunta skryptem, zabezpieczał wszystkie punkty w linii prostej od Nicholasa – w każdym razie te, do których miał dostęp i do których mieli dostęp potencjalni zamachowcy (czyli każdy prócz AGENTÓW). Oznaczało to obstawianie wszystkich drzwi i okien, obok których musiał Hunt przejść. Oczywiście diabeł starał się w miarę możliwości wybierać trasę minimalizującą liczbę takich punktów, jednak nie istniała przecież droga z Nowego Jorku do enklaw całkowicie bezpieczna przed wzrokiem tubylców. I zdarzyło się, że pewnego emerytowanego policjanta oderwał od telewizji i pognał do łazienki pełny pęcherz. Wracając, eksglina wyjrzał przez okno i ujrzał Armię. Pokonawszy nagły stupor, uniósł dłoń do ust i zadzwonił do sąsiada. Sąsiad widział to samo. Wyszedł przed dom, na trawnik. AGENT486 natychmiast przegonił go do środka. Emeryt zadzwonił z kolei do znajomych w służbie. Jeden z nich zechciał przyjrzeć się sytuacji bezpośrednio i przekonał się, że żadna z kamer z inkryminowanego obszaru nie działa. Pogadał z programem zarządzającym siłami NYPD i za Grobowce przesunięto dwa radiowozy, w tym jeden z załogą. Radiowozy natknęły się na jurdy. Wymieniono informacje.
Diabeł próbował ich ominąć, ale policjanci (w tym wypadku: publiczni i prywatni, pracujący razem) zorientowali się i zajechali Armii drogę. Skryty we Mgle Hunt widział to wszystko tysięcznymi oczyma. Najdalej wysuniętych AGENTÓW dzieliło od policyjnych pojazdów kilkadziesiąt kroków.
– Nie mogą cię zobaczyć, panie. Cokolwiek by się działo – nie mogą cię zobaczyć.
– Taa.
Gdyby go zidentyfikowali… Nawet nie chciał myśleć.
– Na razie to jest dla nich jakaś spontaniczna banda. Spora, to prawda, może Tłum. Ale nie niszczy, nie zabija, nie mają powodu się wtrącać, zwłaszcza zważywszy na to, co się dzieje w innych częściach miasta. Lecz kiedy cię, panie, rozpoznają…
– Wiem – mruknął Hunt, zirytowany łopatologicznymi wywodami menadżera.
Siedział na krawężniku przed lokalnym magazynem sieci Home Delivery, zawinięty ciasno w płaszcz.
Marina usiadła obok, wyciągnęła długie nogi obleczone w półprzejrzysty cień. Nicholas poczuł zapach jej perfum i przez chwilę podejrzewał nawet infekcję po myślni. Jak to się jednak potrafi człowiek zapomnieć w OVR…
– Wiesz – zaśmiał się ponuro, z miejsca się asekurując – ja naprawdę wierzyłem, że się nam uda…
– Panie – pochylił się nad nimi diabeł – nie ma powodu do rozpaczy. Bez trudu mogę się przebić.
Hunt uniósł wzrok.
– O czym ty mówisz, do cholery?
– Dysponujesz, panie, Armią – tłumaczył cierpliwie czart. – Mówię o Wojnie.
– Co?
– Inaczej zabiją cię.
– Zamknij się.
– Zabiją cię, panie.
– Wszedłeś w tryb „Ludobójstwo", czy co? Weź się lepiej zdiagnozuj.
Lucyfer długimi pazurami rozdarł swoją czarną pierś na dwoje, ukazując ogromne, mięsiste serce, skórzasty, brązowy muskuł, bardzo powoli kurczący się i rozkurczający. Łuummmm-łuuummmmmm…
– Nic mi nie jest – rzekł diabeł, zajrzawszy do swego wnętrza.
Nicholas wykonał prawą dłonią gest pomniejszego egzorcyzmu i Lucyfer cofnął się w Mgłę, skrupulatnie zasklepiając swą klatkę piersiową.
Marina obracała na palcach srebrne obrączki.
– Nie sądzę, żeby to miał być koniec – szepnęła.
– Mhm?
– Ravenskull… Chyba wiem dlaczego.
– No?
– Przesłał ci Modlitwę, efes… Zatem posiadał je już od Pewnego czasu. Dlaczego zakładamy, że sam z nich nie skorzystał?
– Bronstein? Mógł. Ale nic na to nie wskazuje.
– Doprawdy? Zastanów się. On nie był rzeźbiony. Skąd wiesz, jak wysokiego miał jugrina?
– Nie skończyłby wówczas na żyrandolu.
– Doprawdy? – powtórzyła. – Zastanów się.
– Chcesz powiedzieć… – zmarszczył brwi – że to jest wybrana przez niego przyszłość?
– Aha. Zobacz, jak przydały ci się te dwa efesy, zobacz jakie szczęście dotąd mieliśmy. Idziemy ścieżką niskiego prawdopodobieństwa, Nicholas, nie da się zaprzeczyć-bardzo niskiego.
– Niemożliwe. – Pokręcił głową. – Kto wybiera własną śmierć?
– Sam wskazywałeś na siłę jego motywacji.
– No tak. Ale co to by musiał być za cel? Co takiego musiałby ujrzeć Bronstein w futurpamięci, żeby jako warunek wstępny realizacji wybranej przyszłości poświęcić własne życie?
– No?
Hunt zapatrzył się ślepo w Mgłę.
– Ratunek dla kraju. Co najmniej.
– Też tak sądzę. – Ujęła Nicholasa za dłoń (lewą), uścisnęła. – Wcale nie sugerował się twoją wpadką z emerytami, nie liczył na przypadkowe odruchy. On wiedział.
Hunt znowu się zaśmiał, jeszcze bardziej ponuro.
– Wolne żarty! Modlitwa? Jak mówisz, sam dysponował nią na długo przede mną. I co zrobił? Nic. Inaczej dotąd z pewnością odbiłoby się w myślni.
– Może właśnie ten kontrtrend…
– Akurat! Po tygodniu!
– Więc coś innego… Spełni się jakoś.
– Co?
– Nie wiem.
– Ta, bohater narodowy, już to widzę…