-->

Czarne Oceany

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarne Oceany, Dukaj Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarne Oceany
Название: Czarne Oceany
Автор: Dukaj Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 174
Читать онлайн

Czarne Oceany читать книгу онлайн

Czarne Oceany - читать бесплатно онлайн , автор Dukaj Jacek

Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.

W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 85 86 87 88 89 90 91 92 93 ... 98 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

17. KSTP

Ocknął się, gdy mijali zjazd do jednej z enklaw Bezpiecznej Starości. Świtało. Para zwierznic gnała na czworakach poboczem – tylko mu mignęła.

Sto czterdzieści na godzinę. Obejrzał się za siebie. Nowy Jork spowijały chmury tłustego dymu, obłoki szarańczy – Hunt widział co innego: ciężką kołdrę myślni. Promienie wschodzącego słońca z trudem się przebijały. W oczach Nicholasa już nawet nie wyglądało to na ludzkie miasto. Psychosoic unwersi; tak.

Także bez Grudnia byłoby to nieuniknione. Nowe idee, nowe wynalazki, skojarzenia coraz oczywistsze… Czemuż się dziwią takiemu przyspieszeniu postępu od XIX wieku-Zaczęliśmy tracić odporność, spadała sprawność immunologii umysłów, schematy myślowe przebijały się coraz łatwiej. Na tym przecież polega rezonans formy: cokolwiek raz wymyślone/zrobione, znacznie łatwiej wymyśleć/zrobić po raz drugi, chociaż niby od nowa. Więc przeciekają coraz mocniej: teorie, idee, mody, kulty; nauka i religia; uśrednionia psychomemiczna pulpa wszechświata.

Żadnych decyzji, żadnych planów, żadnych wyborów -bo czy ktokolwiek dokonuje tu jakichkolwiek wyborów? Jeśli pojawią się takie technologie i moda obróci się ku nim, automatycznie poprze je ekonomia i zaroi się na granicach tego fraktala od zawsze wygłodniałych Krasnowów. Politycy nie sprzeciwią się, nie pójdą przecież wbrew społecznym trendom. Zgodnie z regułami metaksokracji, gospodarki i prawa kolejnych państw czym prędzej się zaadaptują, by nie pozostawać w tyle – nie ma wszak nikogo, kto „panowałby" nad Wojnami Ekonomicznymi, kto kontrolowałby bieg zdarzeń, choćby w najmniejszym stopniu. To Wojny panują nad nami. To nieuchronne, ów spływ po liniach najmniejszego oporu, tak konwergują gatunki i tak konwergują cywilizacje. Któż nakaże rzekom płynąć pod górę?

Oto jest metaksokracja wszechświata.

Natomiast osłabieni, zarażeni Grudniem, zezwierznicowani do ostatka…

AGENT1 zakręcił, zahamował, myśl uciekła. Hunt odruchowo przycisnął do piersi gorący, cuchnący krwią, potem i uryną blok mięsa, z wnętrza którego przebijały grzbiety kontynentów spotworzonego kośćca. Diabeł/AGENT1 wyhamował po kawał er sku, tuż nad stromym stokiem skarpy, po której z prawej strony droga opadała do zamkniętego, prywatnego parku, i dalej, za park, gdzie błyszczało w świeżym słońcu wysokie ogrodzenie Czterolistnej. Sam zakręt częściowo skryty był w cieniu, nisko nad wewnętrzne pobocze schodziły bowiem podrzeźbione drzewa przedziwnych gatunków.

– Tu miał czekać – zsiadłszy ze swej groza-szkapy, wskazał Lucyfer tablicę informacyjną przy zakręcie.

Rzeczyście, tak się umówili by e-mail tuż po opuszczeniu przez Nicholasa Grobowców.

Hunt rozwinął z prawego przedramienia ledpad. JESTEM, CZEKAM, napisał Qurantowi. Julius najwyraźniej zajęty był jednak czym innym, nie odpowiedział.

By uwolnić lewą dłoń, Hunt musiał przekazać ciało Mariny AGENTOWI l. Teraz wstał z harleya, rozprostował nogi. Podszedł do barierki zabezpieczającej zakręt od zewnątrz, długi cień spełzał mu od stóp po zarośniętym superkudzu stoku, ku enklawie. Z tej odległości widział niewiele więcej jak białe elewacje willi i geometryczny gąszcz soczystej zieleni, poprzecinany nitkami dróżek, alei i ulic.

Jednak diabeł, który zarządzał resztą mózgu Nicholasa, rozpoznał oznaki niebezpieczeństwa.

– Spójrz, panie. Zoom, zoom, zoom.

Porzucona na środku chodnika zabawka.

Kanapa do połowy wysunięta z domu przez okno na piętrze.

Mężczyzna przemykający pod ścianami, cieniem, przygarbiony, kulejący.

Niekompletnie ubrana dziewczynka płacząca na ławce.

Cherokee zaparkowany krzywo na trawniku.

Krew na szybie. Lub jakaś inna ciecz o podobnej barwie i konsystencji.

Hunt bez słowa usiadł na barierce.

– Zapaliłbym – rzucił po chwili w przestrzeń. Marina, która przysiadła obok, wyczarowała z czarnego rękawa cienki nikotynowiec, diabeł podał ogień.

Nicholas zaciągnął się głęboko.

– Dzięki.

Przyglądał się formom przyjmowanym przez dym. MUI znowu poszedł w ornamentykę śmierci: czaszki, upiory.

– Widać Bronstein nie zadbał do końca – uśmiechnął się do Mariny (uśmiech jako maska dla gniewu). – Chyba jednak nie jest nam pisane.

– Póki życia – mruknęła Vassone, obrzucając obojętnym spojrzeniem swoje pokrak-ciało – poty rozczarowań.

– Panie, ja nie sądzę, żeby im tam faktycznie zniszczyło umysły, jeśli tego właśnie się obawiasz.

– Ty nie sądzisz?

– To nie jest sytuacja Grobowców. Proszę się przypatrzyć. Gdyby to były małpy…

– Więc co?

– Jakaś silna monada ekstrawertyzmu, może agresji; ale także strachu. Ulice są puste…

– Jest wcześnie.

– Tak. Ale, panie… Tsztuk! Tsztuk! Tsztuk!

Marina krzyknęła rozpaczliwie, instynktownie rzucając się ku swemu ciału – SWAT-owiec spadł z harleya, upuszczając je na jezdnię.

Tyle Hunt zdążył zobaczyć, zanim diabeł/Baryshnikov nie przewinął go przez barierkę i stoczył w dół zbocza; kule zaraz zastukały o balustradę.

– Stop! – Hunt zacisnął prawicę w pięść.

Diabeł/Baryshnikov zatrzymał go sześć stóp poniżej poziomu drogi, w szczególnie wysokim gąszczu podrasowanego genetycznie kudzu. Hunt odruchowo próbował się złapać tych roślin, podciągnąć – rwały się i zostawały mu w dłoni.

– Obraz – sapnął, obracając się na plecy i wyszukując stopami oparcie.

Ale już nie miał Armii i nie było mowy o obrazie stereograficznym – diabeł dysponował zaledwie jednym skanera, od AGENTA1. Ten zaś leżał pod przewróconym harleyem, wykrwawiając się od licznych postrzałów, o czym Lucyfer nie omieszkał poinformować Hunta, gdy otworzył dla niego obraz czystego, błękitnego nieba, w które wpatrywał się niezdolny do poruszenia głową SWAT-owiec.

– Co tu się, kurwa, dzieje?! – warknął Hunt w OVR, wciąż na dopingu adrenalinowym, przerażony, nasłuchujący kroków mordercy nad głową. Panowała jednak cisza. Do Hunta wszakże przyssało się, szybko sprowadzone po ścieżkach przetartych skojarzeń, wspomnienie równie nagłych i niespodziewanych strzałów na tarasie nad rozpędzonym Tłumem, niemutowalne wspomnienie rozpadającej się niczym przegniły arbuz głowy Colleen…

– Chyba go dostał, panie.

– To widzę. Ni ręką, ni nogą.

– AGENT strzelającego. Zdążył posłać serię, taki miał skrypt.

– Nie słyszałem.

– Ma wbudowany tłumik. Rzeczywiście.

Weźże się w garść, Nicholas! – Marina?

Wylądowała zgrabnie obok niego w lekkim przysiadzie, bezszelestny cień.

– Dwa postrzały, ale niegroźne, o ile potrafię ocenić.

– Potwierdzam – rzekł Lucyfer.

– Co teraz? – spytał ich Hunt. – I kto to w ogóle jest, na litość boską? Tamten coś zobaczył? Skoro go trafił… Lucek!

Diabeł posłusznie odtworzył skan V AGENTA1 i cofnął się do odpowiedniego momentu. Otrzymali obraz mężczyzny z pistoletem w ręce, zbiegającego pomiędzy drzewami na łeb, na szyję. Powiększenie, wyostrzenie. Twarz: Julius Qurant.

– No tak.

I co za twarz: żywa karykatura wściekłości, żalu, desperacji. Chyba płakał. Strzelając, wykrzykiwał coś. Potem potknął się i przewrócił.

Idiota! Idiota, idiota, idiota, powtarzał sobie Hunt. Sam podszedłem wariatowi pod lufę. Wskazał mi miejsce, czas – a ja grzecznie ustawiłem się na strzelnicy.

Odczekali jeszcze dziesięć minut, ale gdy na górze wciąż panowała cisza (konający AGENTl także niczego nie słyszał), Nicholas zaczął się wspinać. Z jedną dłonią i zdradzieckim kudzu jako jedyną pomocą we wspinaczce – pokonanie tych dwóch metrów zabrało mu kolejnych pięć minut. Gdyby nie Baryshnikov, nie wydostałby się w ogóle.

Przeszedłszy w końcu przez balustradę, rozejrzał się za Qurantem. Leżał on dokładnie tam, gdzie trafił go AGENTl: kilkanaście kroków w górę zbocza, zahaczony kolanem o pień młodej świerkososny.

Hunt zdjął z AGENTA1 motocykl, ciało Mariny przeniósł ostrożnie na trawę, w cień wielkiej tablicy inforrnacyjnej, po czym wspiął się do Quranta.

Julius dostał przez pierś, niezbyt precyzyjnie, ale skutecznie. Współczesna amunicja praktycznie gwarantowała śmierć w przypadku każdego postrzału w tułów lub głowę: subpociski, pociski odkształcające, wrednie grzybkujące, miękkie, płynne, trójstopniowe, zatrute, nadziane ultrazj adliwymi RNAdytorami… W większości były one co prawda nielegalne, lecz i tak SWAT-owiec nieźle sobie poradził ze swym rządowym ergokarabinkiem.

Qurant oddychał bardzo ciężko, świszcząc ohydnie, wraz z powietrzem i urywanymi słowy oddając ustami jasną krew. W piersi mlaskało mu głośno przy każdym wdechu.

– …że… ją… wie… dzia… wyście… kur… ży… gdyby… ale… nie… wy… ty… łaby… kur…

Sensu w tym za grosz, ale czegóż się spodziewać po człowieku w szoku przedśmiertnym?

– Moim zdaniem – rzekł diabeł/behawiorysta – on tego nie zaplanował. Wykorzystał sytuację, gdy odbiło mu z myślni zemstę, panie. Gdyby chciał od początku, to już dawno…

– Ja jej przecież nie zabiłem! – rzucił z goryczą Nicholas. – Słyszysz? – Pochylił się nad Juliusem. – To nie moja wina!

– To nie ma żadnego znaczenia, Nicholas. – Marina położyła mu dłoń na ramieniu, drugą ręką podała tamtego nikotynowca. – Nas mógł nienawidzieć. To się liczy. Czy ty sądzisz, że ja naprawdę wierzę, że to Chigueza zamordowała Jasa? To znaczy – w tym sensie, że zrobiła to osobiście lub osobiście wydała taki rozkaz? Aż taka naiwna to ja nie jestem. No chodź.

Schodził powoli z powrotem na jezdnię. W takim świecie – myślał, patrząc pod nogi – w takim świecie zawsze nienawidzi się, obwinia i pociąga do odpowiedzialności osoby zastępcze, ponieważ gdyby istotnie chcieć być sprawiedliwym, dojrzelibyśmy wyłącznie ofiary i wszystkich musielibyśmy uniewinnić. Alternatywą jest sądzenie podług intencji, słabości i zaniechań – i wtedy wszyscy jesteśmy winni. Czy zatem rzeczywiście nie jestem winien śmierci jego żony? Zapomnijmy na moment o żywiołach. C z y nie jestem winien? Colleen, Colleen o łabędziej szyi…

W międzyczasie przyplątał się skądś łaciaty pies. Chłeptał teraz krew z kałuży przy głowie AGENTAl, różowy ozór pracował jak wiatraczek. Hunt złapał psa za obrożę, pochylił się nad SWAT-owcem i – zorientował się, że zabrakło mu ręki; na dodatek ścisnęły go nad obojczykiem bóle popostrzałowe, mało nie stracił przytomności, AGENT1 bardzo cierpiał. Nicholas puścił psa (zwierzę odbiegło kilka metrów), kilkakrotnie odetchnął głębiej, po czym wyjął zza pasa AGENTAl Trupodzierżcę i powoli podszedł do kundla. Pies zaczął obwąchiwać krocze Nicholasa. Hunt strzelił mu w łeb.

1 ... 85 86 87 88 89 90 91 92 93 ... 98 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название