Czarne Oceany
Czarne Oceany читать книгу онлайн
Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.
W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Przeszedł przez jakieś drzwi, lecz jeszcze w progu zawrócił. Dlaczego? Zdążył zobaczyć jedynie rozlewającą się na przeciwległej ścianie figurę blasku, z której wyskakiwała ludzka sylwetka, po czym nastąpił kolejny wstrząs, podmuch rzucił Nicholasa na plecy. Baryshnikov momentalnie poderwał go na nogi. Hunt oddychał już przez szeroko otwarte usta, prawie wypluwając z płuc szorstki powietrze, a wciągając je z bolesnym wysiłkiem, jakby zaiste spirale drutu kolczastego przez tchawicę przeszarpywał.
Głuchy odgłos odległego wichru, jakim rezonowała mu we wnętrzu czaszki rozpędzona krew, zagłuszał właściwie wszystkie inne dźwięki i krzyk Vittoria przedarł się doń dopiero, gdy ten mijał go w biegu z Vassone przerzuconą przez prawe ramię, najwyraźniej nieprzytomną, lewą rękę mając zajętą przez karykaturalnie kanciastą giwerę, z której szyły w ciemność długiego korytarza żółte stożki wystrzałów.
A co Cień krzyczał:
– Gaz! Gaz! Gaz!
Baryshnikov wyedytował rozpaczliwy sprint Nicholasa w ślad za znikającym już za zakrętem Vittoriem. Hunt biegł już tylko siłą woli programu. Nigdzie nie widział okien, wszystkie mijane drzwi były zamknięte, wydawało się, że nagi korytarz prowadzi w głąb nieskończonego labiryntu obejmującego całą dzielnicę. Znowu wstrząs, znowu huk, podmuch w plecy, co to za budynek, gdzie ja jestem, w piwnicach, pod czy ponad powierzchnią ziemi, może ten garaż znajdował się na jakimś niskim podpoziomie, gdzie teraz…
Wypadli na ulicę, Cień z Mariną kilkanaście kroków przed Nicholasem. Vittorio nie strzelał już od kilku zakrętów – a i przedtem Hunt nie miał jasności, w kogo właściwie on celował, bowiem edytor nie pozwalał się Nicholasowi obejrzeć. Czy ktoś ich gonił? Jeśli nawet, on nie słyszał tej pogoni, co zresztą nie było niczym dziwnym, krew huczała coraz głośniej. W każdym razie do nich nikt nie strzelał – to wiedział, bo wciąż żyli, w tak ciasnym korytarzu nie sposób spudłować, któryś rykoszet z serii doszedłby ich z pewnością.
Wypadli więc na ulicę i przecznicę dalej, po prawej, ujrzeli blokadę policyjną. Wozy stały w poprzek jezdni, nierówny szereg robotów porządkowych ostrzeliwał jakiś budynek szerokimi wiązkami światła, ponad tym wszystkim krążyły małe, zgrabne śmigłowce z wielkimi literami "NYPD" na ślepych burtach. Przy barierze zgromadziło się trzydzieści-czterdzieści osób, więcej znajdowało się za blokadą umundurowanych i nieumundurowanych. To musiało trochę potrwać, zanim się zjechali, rozstawili i rozpoczęli atak, skonstatował Hunt, odsapując bieg. A jednak zostaliśmy w klinice zaskoczeni przez szturm policji Jak to możliwe? Jeśli bowiem…
Naraz rozległ się syk, hurgot, ludzie chóralnie westchnęli, gdy przez grunt przeszło drżenie po tąpnięciu, które zachwiało unurzanym w białym świetle budynkiem.
Ani się Nicholas zorientował, kiedy postąpił pierwszy krok w tamtą stronę, zagapiony na efektowną scenę. Być może menadżer wszczepki podjął słuszną decyzję, być może po prostu trzeba było spróbować – niemniej nie na wiele się to zdało. Chodnik rozbryzgnął się kwieciście kilkanaście cali przed stopą Hunta i Baryshnikov z miejsca zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni, ku Cieniowi chowającemu pistolet pod wypuszczoną na spodnie koszulę. Dlaczego w ziemię, nie w głowę? – zakrzyknął w duchu Nicholas. Na kogo był wściekły, trudno rzec. Omal miał pretensję o ten strzał, że nie śmiertelny. Dopiero co wypluty z korytarzy prawdopodobnej śmierci, uwolniony z celi śmierci pewnej – rozpaczliwie potrzebował jakiegoś Anzelma, na którego mógłby swobodnie wrzeszczeć, póki tętno nie wróci do normy.
Vassone stała już na własnych nogach, podpierając się ramieniem o mur pokryty świecącym w półmroku miejskiej nocy graffiti. Kaszląc, wodziła wzrokiem za Vittoriem. Czy wycelowałby wyżej, gdyby nie patrzyła?
Nawet nie mógł mu Hunt zajrzeć w oczy, bo Cień biegi już wzdłuż szeregu zaparkowanych przy krawężniku wozów, szukając kandydata do łatwej kradzieży, czyli samochodu nie posiadającego logo jurydykatora i możliwie starego.
Nicholas minął wpółotwarte drzwi do sutenery, z których wybiegli. Edytor nie obrócił mu głowy, więc nie miał możliwości zajrzeć. Stąd przecież w każdej chwili może wyskoczyć pościg szturmowców, dlaczego oni oboje jakoś się tym nie przejmują?
Podszedł do Mariny. Graffiti parzyło źrenice, kłębili się tu w morderczo-erotycznych splotach komiksowi bohaterowie o płonących oczach.
– Marina – zaczął Hunt, bezskutecznie usiłując uzewnętrznić nagłe przerażenie – bo to nie były jego słowa, nie jego język, nie jego krtań! – pozwól mi odejść, przysięgam, że nic im… Lewą dłonią dotknął delikatnie rozcięcia na jej policzku.
Ponad nią widział Vittoria, dwadzieścia metrów dalej dyskretnie wyrywającego drzwi z białego nissana.
Vassone krztusiła się, głośno charcząc. Opadła na kolana. Kopała w graffiti. Patrzył na Cienia, który był już wewnątrz samochodu. Skóra szyi Mariny była bardzo gorąca, materiał golfu szorstki.
Tak! Należało się! Życie za życie! Bez zmrużenia oka posłała mnie na stracenie i teraz…
Szarpnął szóstym palcem. Krzyknął i puścił ją. Przewróciła się na plecy, z twarzą czerwoną, zaślinionymi ustami rybio rozwartymi, oczyma bezmyślnie wytrzeszczonymi w reklamowe niebo. Na moment poraziła go jej brzydota.
Równocześnie jednak spadła nań twardą falą nagła cisza z uprzedniego źródła stałego hałasu – i obejrzał się na blokadę. A tam nie było już blokady: ludzie rozbiegli się na obie strony ulicy, zapędzeni na chodniki przez buldożerowate roboty porządkowe, pozostawiając wolną przestrzeń między policyjnymi wozami, zestawionymi w centrum dowodzenia akcją, a Huntem. Tak to odebrał: jakby oni wszyscy zwrócili naraz swoją uwagę właśnie na nieego. Ponad ulicą pędziły na Nicholasa trzy bezzałogowe helikoptery NYPD, wysuwając spod białych brzuchów żądła karabinów.
Pisk opon: obejrzał się w lewo. Jeszcze nissan do końca nie wyhamował, Cień już był na zewnątrz i unosił pistolet, nakierowując lufę na środek twarzy Nicholasa – oto, co pierwsze Hunt zobaczył, pierwszy obraz na źrenicach po zwróceniu spojrzenia.
Bo sam Nicholas stał tam nad drżącą w konwulsjach Mariną i tylko obracał głową, bez Baryshnikova bezradny, z rękoma bezwładnie opuszczonymi wzdłuż ciała, z palcami jeszcze wpółzgiętymi. Chciał coś powiedzieć, teraz, gdy odzyskał już usta, ale nie bardzo wiedział, co.
Czas szorował mu po oczach, chropowata sekunda za sekundą, wszystkiego dwa mrugnięcia od śmierci, czas czas, teraz omal namacalny. Był to jego nieskończenie mały ułamek, gdy ręka Cienia błyskawicznym ruchem obracała maszynę mordu na Hunta, on zaś odruchowo obracał głowę, by spojrzeć prosto w laserowe ślepie, Marina charczała, śmigłowce terkotały, pot na plecach Nicholasa krew na przygryzionym języku, oto jest kwant życia, porcja rzeczywistości, żrące światło realności, które uderzy przez matrycę zmysłów i wytrawi ową figurę w płycie Nicholasowej pamięci tak głęboko, że jeszcze za lat sto stary Hunt będzie w stanie sięgnąć myślą i wymacać ostre bruzdy, wrócą wówczas do niego: zapach tej ulicy, benzynowy smród dzielnicy bezrobotnych, i wyraz twarzy Cienia, aż po najdrobniejsze z jej zmarszczek, i sylwetka dziecka w oknie na piętrze budynku naprzeciwko, i wzory naniebnych reklam, i ten ból, który graniczy z chwilą już z drugiej jej strony.
Jednocześnie weszli w jego ciało: Baryshnikov i kule. Edytor przemógł szok organizmu i pchnął go za osłonę nissana. Natomiast Vittorio się nie krył, skoczył po Marinę. Dostał w bark, dostał w biodro, całą serię w udo, dostał w szczyt czaszki i od tego się zachwiał. Kobieta krzyczała coś chrapliwie przez ściśnięte gardło. Wrzucił ją oraz Nicholasa do wnętrza wozu, który już się cofał, wykręcając ku wylotowi bocznej uliczki. Rozledowane szyby rozpryskiwały się od uderzeń miękkich kuł śmigłowców policyjnych. Hunt z rozpaczą patrzył na swoje ręce, lewą całą we krwi, wyciągające się ku zwiniętej na brudnej podłodze Marinie.
Nissan przyspieszał na siatkowych oponach, lawirując ciemnymi zaułkami bez włączania reflektorów, wyłącznie na radarach i sonarach, pasażerami rzucało pod sam dach. Nadal towarzyszył im terkot wirników śmigłowców, natężenie to rosło, to spadało. Pruta karoseria skrzeczała metalicznie. Zakręcali, zakręcali, zakręcali – okolica migała za wyłupionymi oknami: mury cienia, kaniony półmroku, place nocy.
Hunt ponownie wyłączył edytor ruchu, tym razem w ogóle zamykając aplikację. Akurat na czas, by całkowicie bezbronnym wpaść z powrotem w łapy Cienia. Vittorio podciągnął i przełożył Nicholasa przez oparcie przedniego fotela, twarzą do góry, odginając mu głowę po kres wytrzymałości kręgów. Hunt klął z wysiłkiem, wierzgając w powietrze i nieporadnie tłukąc pięścią bok Cienia, ale w tym momencie instynkt samozachowawczy przegrywał już z udręką ciała i nie było siły w tych ciosach.
Cień pochylił się nad nim, szeroko uśmiechnięty. Błąd: to nie był uśmiech. On odsłaniał zęby, gotował kły. Ugryzł szybko, głęboko, żmijowym ruchem zarzucając głową w przód i w dół, po łuku. Po szyi Nicholasa przeszły jedna po drugiej fale ciepła: od oddechu Vittoria, od własnej wylanej krwi, od uwolnionego w żyły jadu.
Trucizna rozchodziła się błyskawicznie. Najpierw odjęła mu ból i to było dobre. Potem odjęła mu czucie w reszcie ciała i przytłumiła pozostałe zmysły, i to było przerażające, bo dokładnie tak wyobrażał sobie śmierć. Jeszcze jakieś plamy przed oczyma, w uszach terkot dartej kulami blachy, słowa nerwowej rozmowy… Na koniec odjęto mu i to. Nie rozumiem, jęknął. Po co. Jak. Kto. Nie chciałem.
Odjęto Nicholasa Hunta i wtedy nie zostało już nic.