-->

Czarna Szabla

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarna Szabla, Komuda Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarna Szabla
Название: Czarna Szabla
Автор: Komuda Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 192
Читать онлайн

Czarna Szabla читать книгу онлайн

Czarna Szabla - читать бесплатно онлайн , автор Komuda Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

- Te krzyże mają moc odpędzania złego. Nie mogą być stawiane ku chwale złych uczynków. Często rozdajemy je wśród potrzebujących, a chłopi zabierają je w miejsca, gdzie czai się didko i biesy: na uroczyskach pod Satanowem, na przeklętej górze; pod Kamionką i Raszkowem na mogiłach pohańskich. I na rozstajach, gdzie upiory krew ludzką wysysają. Jest tu nawet krzyż - pokazał brat Hiob - w intencji wiecznego spoczynku duszy kniazia Jaremy, co po śmierci zmienił się w upiora i przez wieczność będzie nawiedzał Ukrainę. Dydyński uśmiechnął się zimno.

- Jaśnie oświeconego Jeremiego Korybuta pogrzebali w Sokalu rok temu. A potem księżna pani przewiozła ciało na Święty Krzyż.

- Nikt ci tego nie powie, bracie, ale ciało kniazia znikło. I na Świętym Krzyżu w opactwie go nie najdziecie. Jarema upiorem został po śmierci... Za krew przelaną, za pale i szubienice na Ukrainie.

- Milcz, popie!

- Pan stolnik był jego sługą. Idzie tą samą drogą co pan jego - do piekła. Jaśnie wielmożny rotmistrz zaprzedał duszę diabłu!

Baranowski zjawił się przy nich jak duch. Dydyński drgnął, położył rękę na szabli, a Hiob się przeżegnał. Ale rotmistrz nie zwrócił na nich uwagi. Otworzył drzwi do cerkwi, wszedł do środka. Dydyński spoglądał za nim. Baranowski przeszedł przez pritwor i nawę, a potem uklęknął na amwonie przed ołtarzem i począł modlić się z opuszczoną głową.

- Uciekaj! Uchodź póki czas! - wyszeptał Hiob.

- Dałem nobile verbum, że nie zostawię pana Baranowskiego.

- Słowo szlacheckie? Zgubi nas ten honor... panie bracie.

- Nie mów, żeś urodzony albo szlachetny.

- Zanim mnie postrygli w mantie, zwałem się Iwan Hołubko. Ja z bojarów kijowskich. U mene była żona... Salomeą Brynicka. W cerkwi my ślub brali, pod koronami. A jak Chmielnicki się zbuntował, ukryliśmy się w Barze, którego potem Krzywonos dobył. Czerń wzięła nas żywcem, a że moja żona Laszka była, tedy kazali mi ją i dzieci... pozabijać.

- Jezus Maria! - Dydyński przeżegnał się. - I uczyniłeś to?

- Gdybym tego nie zrobił, Kozacy wbiliby ich na pale. A tak przynajmniej śmierć lekką mieli. A po tym, com uczynił, do mnichów przystałem.

Zapadła cisza.

- A ja - rzekł wreszcie Dydyński - zostałem wysłany, aby wymierzyć sprawiedliwość Baranowskiemu. Ale poniosłem klęskę...

- Nie pokonasz go, bracie. To bies zesłany za nasze grzechy. Uciekaj, proszę! Ty jesteś inny. Tu za chwilę będzie piekło!

Drzwi do cerkwi zamknęły się ze skrzypieniem. Dydyński chciał odejść, pójść między krzyże. Ale nie zrobił tego. Wewnątrz, w świątyni, usłyszał... głosy.

- Panie ojcze, panie ojcze - płakał jakiś dziecinny głosik.

- Cicho, cicho, detyno - mruczał Baranowski.

- Boję się, boję... - szlochał inny, jeszcze cieńszy głosik. - Czy oni tu są?!

- Kosy, kosy mają! Straszne...

- Nie trwóżcie się. Przecie jestem z wami.

- Oni zabiją was, panie ojcze. Musicie...

Dydyński nasłuchiwał zdjęty grozą. Przysunął ucho do drewnianych wrót, ale głosy przycichły.

W chwilę potem drzwi otwarły się na oścież. Na progu stał Baranowski. Wpatrywał się w Hioba. Wolno podniósł rękę z pistoletem...

- Nieeeee! - ryknął Dydyński. Za późno!

Huknął strzał. Ołowiana kula zdruzgotała czaszkę mnicha, krew trysnęła na malowidła, splamiła sylwetki aniołów, zabarwiła szkarłatem oblicze Chrystusa.

Wystrzał omal nie ogłuszył Dydyńskiego. A poprzez dzwonki odzywające się w jego łbie porucznik usłyszał, jak gdzieś za krzyżami, za zabudowaniami rodzi się okrzyk, na którego dźwięk truchleli Kozacy, a chłopi padali na kolana na całej Ukrainie.

- Jarema! Jareeeemaaaaa!

Dydyński dopadł Baranowskiego. Chciał chwycić go za żupan pod szyją, ale rotmistrz zdzielił go w łeb kolbą pistoletu, odepchnął. Porucznik walnął poranionym bokiem w ścianę, krzyknął z bólu, padł na kolana.

Widział wszystko. Był świadkiem, jak wiśniowiecczycy rąbali mnichów szablami, bili czekanami i nadziakami, odrąbywali wzniesione błagalnie dłonie posłuszników, mordowali bez tchu, bez litości, z okrutną wprawą zobojętniałego na wszystko żołnierza. Jak gonili mnichów konno wokół cerkwi, wyłapywali ich na arkany. Oglądał próby oporu, gdy mnisi zwalili z kulbaki jednego z pocztowych, który wpadł między krzyże, druzgocąc przegniłe drągi i słupy; widział, jak potem mnisi rozsiekani zostali niemal na sztuki. Opór trwał krótko. Wnet na dziedzińcu monasteru zostali sami ludzie Baranowskiego. I trupy pomordowanych, z których jedne leżały cicho i spokojnie w kałużach krwi, a inne miotały się w śmiertelnych drgawkach lub wpatrywały szeroko rozwartymi oczyma w jesienne niebo.

- Uprzątnąć ścierwo, zetrzeć krew, pochować konie! -rozkazał Baranowski. - A wy do domów, do cerkwi. Czekać na znak, waszmościowie.

Wnet uprzątnięto ciała, posypano piaskiem plamy krwi na placu i ścieżkach wokół cerkwi. Potem pancerni pokryli się w szopach, domach i stodołach. Dydyńskiego pociągnęli do stajni.

Nie czekali długo. Czerwone słońce ukrywało się już za mgłami i oparami po zachodniej stronie widnokręgu, kiedy przed bramą monasteru załomotały końskie kopyta. To byli Kozacy. Dydyński wyjrzał przez szparę w ścianie i poznał ich od razu po szarych lub zielonkawych żupanach, spłowiałych świtach i bekieszach.

Zaporoska czata wpadła na dziedziniec; nie widząc śladów walki, mołojcy objechali cerkiew, a potem zawrócili za bramę. Nie minęła kwatera, kiedy z lasu doszedł do nich tętent kopyt, chrapanie wierzchowców, brzęczenie munsztuków. Przez bramę wjechały ze dwie setki konnych. To nie była piesza czerń zbrojna w kije i kopyście, ale Zaporożcy; jakaś sotnia z Bracławia czy Kalnika. Wszyscy byli dobrze odziani, na zdobycznych kulbakach i łękach, z szablami, rusznicami, bandoletami zrabowanymi z arsenałów, dworów, zamków i miast na Ukrainie.

Kozacy zatrzymali się wokół cerkwi, nie wiedząc, co czynić. Nie było śladów walki, krwi, trupów. Zbici z tropu poczęli nawoływać mnichów, nie zdając sobie sprawy z tego, że po bierzmowaniu, jakie sprawiły im polskie szable, czerńcy bez trudu odpowiadali na głos Chrystusa, ale pozostawali głusi na zaporoskie wezwania.

Pierwszy wystrzał zabrzmiał jak uderzenie gromu. Z cerkwi, z domów, sklepów i stajni wypadli ludzie rotmistrza z pistoletami i rusznicami w dłoniach. Kozacy wrzasnęli. Jedyne, co mogli jeszcze zrobić.

Towarzysze i pocztowni złożyli się do strzału jak jeden mąż. Dydyński usłyszał huk półhaków jazdy, głuchy grzechot rusznic i samopałów oznajmiający, że pancerni posłali Kozakom ołowianych pachołków, którzy grzecznie, acz stanowczo skłonić mieli ich do zejścia z koni. Wystrzałom odpowiedziało rżenie koni, wrzask przerażonych mołojów, jęki rannych i umierających, kwik padających wierzchowców.

W jednym mgnieniu oka pancerni wpadli na Kozaków z rohatynami w dłoniach. Runęli na nich jak burza, kłuli, zrzucali z koni, strzelali z przystawienia z pistoletów i garłaczy. Kozacy nie mieli szans. Ściśnięci na dziedzińcu, wciśnięci między krzyże i soboty cerkwi, rozproszeni wokół klasztornych zabudowań, bronili się rozpaczliwie, rąbiąc szablami, strzelając z rusznic. Ich konie rżały, wpadały na krzyże, płoty i ogrodzenia, zrzucały jeźdźców, wierzgały i stawały dęba. A kiedy w rękach pancernych potrzaskały się rohatyny i spisy, panie barskie, staszowskie i sandomierskie zaprosiły Kozaków do śmiertelnego tańca.

Dydyński nie wiedział nawet, kiedy skończył się pogrom, a zaczęła rzeź. Pancerni polowali na Zaporożców szukających schronienia w gumnach, stodołach, spichrzach i na dzwonnicy. Dobijali ich szybko, wyciągali za łby i osełedce z gnoju i stert siana. Uciekających do lasu dogoniły konne czaty Baranowskiego, pozostałych łowiono pojedynczo i samowtór na arkany. Bitwa była skończona.

Czarna Szabla - img_12.jpeg

9. Veto!

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название