Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Pachołkom na starostwach - mruknął Bidziński z elokwencją dziwną u Mazura, którzy, jak powiadano, po narodzinach bywali ślepi do dziewiątego dnia - lafę co kwartał się płaci. A co nam zapłaciła Rzeczpospolita za Beresteczko?
- Milczeć! - huknął Dydyński. - Mikołaj Potocki chce pokoju na Ukrainie. A Baranowski temu przeszkadza. Zresztą nie będę się z wami certował racjami, bo rozkazy są jak w kamieniu ryte. A jak nie rozumiecie, to je wam zaraz szabelką na łbach pro memoria wypiszę. Na koń!
4. Pan Baranowski
Jak wicher wpadli na podwórzec. Chorągiew rozdzieliła się na dwie części i niczym morska fala obiegła stary, zrujnowany dwór. Pancerni osadzili konie w miejscu, zamarli z dobytymi szablami i bandoletami na zrytym kopytami placu.
Nikt nie wyszedł im na spotkanie. Nie było tu ani jednego żywego Lacha. Pod dworem leżały ciała martwych Zaporożców, którzy - z oczywistych względów - zabrali do grobu wieści o wydarzeniach, jakie wcześniej rozgrywały się w tym miejscu. Na dziedzińcu porozrzucane były porąbane kufry, baryłki i beczki, stał rozwalony, przewrócony wóz, ciała martwych koni.
Drzwi były otwarte na oścież. Dydyński skinął na namiestnika i pocztowych.
- Pod drzwi!
Z dobytymi szablami, rusznicami i pistoletami wkroczyli do sieni. Dwór złupiono dawno temu i ściany świeciły pustkami. Portrety właścicieli poszły pewnie na rozpałkę pod kozackie kotły z sałamachą, kosztowne adamaszkowe bryty i jedwabne fryzy ze ścian - na żupany i świty dla czerni. A skóry - na kozackie buty, o ile takim mianem określić można było prostackie chodaki zszywane grubą dratwą.
Drzwi do świetlicy rozwarły się z trzaskiem, kiedy porucznik, Bidziński i sześciu pocztowych wpadli do środka.
- Witam, mości panie Dydyński!
W komnacie panował półmrok rozświetlany przez smolne szczapy i kaganki płonące na stole zastawionym dzbanami, antałkami i szaflikami z palanką. Z ławy podniósł się pan Baranowski; szedł im naprzeciwko z roztruchanem w dłoni. Był sam. Bez czeladzi. Bez towarzystwa. Bez nikogo ze swej wilczej zgrai.
Zasadzka wisiała w powietrzu. Dydyński wiedział już, że wpadli w diabelskie sidła. Nie pozostawało mu nic innego, jak zachować dobrą minę do złej gry - jak kostera, który zamiast wyżników dostał do ręki słabe kraiki i udaje, że ma w rękawie zwycięskiego asa.
Z bliska pan stolnik bracławski nie wyglądał jak diabeł, o którym czerń śpiewała dumy i pieśni. Jednak Dydyński wiedział, że czarty zstępujące na ziemię często wyglądały jak szlachta. Rotmistrz był nieco niższy od niego. Karmazynowy żupan z pętlicami nosił z gracją pasującą zarówno do możnego pana, jak i zawodowego oficyjera narodowego autoramentu. Na ramiona zarzucił długą delię z wycięciem na szablę, obszytą sobolami, spiętą pod szyją złotą zaponą wysadzaną turkusami. Na głowie miał wilczą czapkę z rozcinanym futrzanym otokiem i wystawnym trzęsieniem, u którego nasady tkwił diament wielki jak kurze jajo.
Tak było kiedyś, za dawnych lat złotego pokoju na Ukrainie...
Dziś żupan Baranowskiego nosił zaledwie ślady dawnej świetności. Był spłowiały, podarty, pokryty plamami zakrzepłej krwi, poznaczony śladami nacięć, naderwany z lewego boku. Delia rotmistrza świeciła dziurami jak bekiesza najstarszego szlachetki z podlaskiego zaścianka, przekazywana z pokolenia na pokolenie od czasów króla Stefana. Sobolowy kołnierz był w strzępach, broń zniszczona, w zaponie brakowało połowy klejnotów. Po sukni stolnika znać było długie lata wojny, nocy w stepie, rzezi, walk, podchodów i potyczek z Kozakami. Była wyblakła równie mocno co jego zmrużone ślepia, z których nie można było wyczytać zupełnie nic - ani okrucieństwa, ani tym bardziej litości.
- Dobrze, że jesteście - rzekł Baranowski, nie przejmując się wymierzonymi weń bandoletami. - Potrzeba mi więcej ludzi do rozprawy z Aleksandreńką. Kozak nie słucha Chmiela, łupi dwory i morduje szlachtę. Trzeba mu ukręcić łeb.
- Jesteśmy tu z rozkazania hetmańskiego - rzekł głucho Dydyński. - Masz waszmość wracać z nami do obozu, gdzie czeka cię sąd za niesubordynację. Złóż szablę, panie bracie, i chodź z nami po dobroci. Inaczej nie ręczę za twe zdrowie.
- Sąd? Za co? Przecież Rzeczypospolitej z całego serca służę.
- Waszmości służba to swawola. Wojna skończona, mości panie Baranowski, pakta białocerkiewskie zawarte, a ty ciągle napadasz na Kozaków, strugasz im paliki, stawiasz szubienice. Nie może tak być!
- Ja tylko bronię szlachty przed rezunami, czernią, która chciałaby nam wszystkim szyje urezać. Kto to ma czynić? Jego mość pan Potocki, który buławy w garści nie utrzyma? Hetman wielki, którego do wygódki muszą pachołkowie nosić?
- Nie przyszedłem tu, aby z waszmością toczyć dysputy. Wybacz, mości rotmistrzu, ale mam rozkazy, aby cię schwytać. Nie pozwolę ci zamienić tej nieszczęsnej krainy w piekło, gdzie pospołu z Kozakami będziemy się smażyć.
- Lepiej, aby na Ukrainie chwast i pokrzywy rosły, niźli hultajstwo na szkodę Jego Królewskiej Mości i Rzeczypospolitej mnożyć się miało - rzekł Baranowski z okrutnym uśmiechem. - Grzeczniej, mości panie Dydyński, bo nie jesteś swoim ojcem, abyś na mnie pokrzykiwał. A i szacunek winieneś gospodarzom tego domu, za których dusze piłem. Za panów Toporowskich, co ich czerń kłonicami i siekierami wybiła, żywcem trzewia wyrywała i okręcała nimi szyje, a kiedy już cały ród wygubili, trzy dni pili i radowali się, że Lachy pomerły. Dzieci ich na drzewie powiesili i w strzelaniu wprawiali się z łuków...
- Dość! - uciął Dydyński. - Oddaj, waść, szablę!
- Waszmość zasmucasz mnie, panie Dydyński - rzekł wolno Baranowski. - Ale cóż - nie jesteś z Rusi, z Bracławskiego, z Zadnieprza, z Wołynia, jeno z kurnej chałupy spod Sanoka. Zawsze myślałem, że odkąd zapadła unia lubelska, szlachta z Małopolski, Kujaw i Mazowsza chętnie nadstawi karku za krzywdy panów braci z Ukrainy. Wszak kto się za pachołkiem nie ujmie, ten się o żonę nie ujmie. A my, Rusini, gorsi widać dla was od czeladzi i rękodajnych, skoro za wyrżnięte dzieci nasze, za pohańbione niewiasty, popalone dwory za szable chwytać nie chcecie. Pokazała już szlachta koronna pod Piławcami, że lekką ręką talary błaznom, trefnisiom rzuca i równie lekko ucieka.
- Jest pokój, panie bracie. Czas zapomnieć krzywd.
- Pokój będzie wtedy, kiedy Chmielnickiego na palu zawiesimy, a czerń do pługa i folwarków wróci. A jeśli nie będą chcieli wracać, tedy ich tam batożkami zapędzimy.
- Panie Bidziński, zabierz ichmości broń!
- Chciałem z tobą po dobroci, panie Dydyński - rzekł z wyrzutem rotmistrz Baranowski. - Nie udało się. Szkoda.
Podszedł do okna.
- Stój! - krzyknął porucznik. Nie zdążył!
Jednym szybkim ruchem Baranowski zdusił płomień świecy stojącej na parapecie.
Na dziedzińcu padł strzał. Kula trafiła w jedną z baryłek pod kopytami koni...
Błysk poraził stojących najbliżej pancernych. Beczka wybuchła z hukiem, rozleciała się na kawałki, raniąc pobliskich towarzyszy, obalając od podmuchu wierzchowce, zmiatając z kulbak jeźdźców. Konie przysiadły z kwikiem na tylnych nogach.
- Stać, waszmościowie! - ryknął jakiś głos. - Stać i nie ruszać się, a żywi będziecie!
I zanim ktokolwiek zdołał rzec: amen, zmurszała palisada zaroiła się od zbrojnych. Konni, którzy wyrośli jak spod ziemi, wpadli do bramy, uzbrojeni w rusznice ludzie pojawili się na dachach dworskich zabudowań i stajni. Piesi mierzyli do ludzi Dydyńskiego z samopałów, konni czekali z szablami i rohatynami w dłoniach.
- Nie ruszać się, waszmościowie! - powtórzył ten sam głos. Należał do rosłego szlachcica o posiwiałych wąsach, przyodzianego w postrzępioną, pokiereszowaną kolczugę. - Jesteście otoczeni, a na dziedzińcu pełno prochu. Dwa strzały i do nieba całą chorągwią pójdziecie!
Któryś z towarzyszy przyskoczył do najbliższego stosu beczek, pchnął baryłkę, odbił dno i zamarł przerażony. Ze środka wysypał się czarny proszek.