Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Jezus Maria! Prochy!
Jeden strzał wystarczył, aby rozrzucone na dziedzińcu beczki eksplodowały, rozrywając na strzępy pancernych. Ludzie Dydyńskiego zmieszali się, zadrżeli, cofnęli pod ściany dworu.
Dydyński i Bidziński rzucili się ku Baranowskiemu. Na próżno. Z trzaskiem pękły deski pawimentu, huknęły wyrzucane w górę tarcice posadzki. Wyskoczyli spod nich ludzie w porwanych deliach, żupanach i rajtrokach, uzbrojeni w szable, czekany i rusznice. Jak wicher wpadli między przerażoną czeladź, obalili ich, zmietli, przydusili ostrzami szabel do ściany.
Dydyński był szybszy.
Stał za rotmistrzem, trzymając lewą rękę na jego ramieniu. W prawej miał nabity pistolet. Długa, gładka, wyczyszczona do połysku lufa dotykała podgolonego łba pana stolnika tuż za prawym uchem.
- Ani mi drgnij, panie Baranowski - wysyczał Dydyński - albo wychędożysz diablice w piekle.
- Brać go! - wykrztusił Baranowski. - Na co cze... Dydyński z trzaskiem odwiódł skałkę. Ludzie spod chorągwi rotmistrza zamarli w pół kroku.
- Chyba cię towarzystwo nie słyszy. Wołaj głośniej!
- Mądrej głowie dość dwie słowie. Wyjrzyj, waść, na dziedziniec.
Dydyński rzucił krótkie spojrzenie przez okno. Jego chorągiew stłoczona wokół dworu była jak w potrzasku. Na palisadzie zasiadali strzelcy, brama dworska była zagrodzona przez jazdę pana stolnika. Nie było stąd wyjścia, chyba że na cmentarz albo prosto do nieba.
- Idź, waść, do drzwi - zakomenderował Dydyński. - Jeden ruch i strzelam.
- Strzelaj. Połowa z was nie zostanie. Zapadła cisza.
- Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma - podsumował krotochwilą Baranowski. - Co teraz?
- Ucisz się, waszmość. Myślę.
- Załatwmy rzecz po kawalersku - mruknął stolnik. - Po co krew szlachecką rozlewać? Wyjdźmy na szable. Położysz mnie, tedy sam z tobą do obozu pojadę. Ja położę ciebie, tedy odstąpisz i dasz mi ujść cało. Zgoda?
Dydyński namyślał się przez chwilę.
- Jak zaprzysięgniesz.
- Na święty krzyż. - Baranowski złożył dwa palce i przeżegnał się. - Mości panowie! Daję nobile verbum, że jeśli imć pan Dydyński położy mnie w pojedynku, tedy sam dobrowolnie wrócę z nim do obozu koronnego.
- A jeśli pan stolnik raczy mnie usiec - rzekł Jan - tedy ślubuję, że panu Baranowskiemu odejść wolno spod dworu pozwolę. Tak mi dopomóż Bóg.
- Opuścić broń! - krzyknął Baranowski do swoich. - Zróbcie miejsce!
Żołnierze z obu chorągwi odetchnęli z ulgą; opadły pistolety, czekany i pałasze, zarżały konie, którym poluzowano munsztuki, tu i ówdzie rozległy się wiwaty.
- Zapraszam. - Baranowski zrzucił z ramion delię i ruszył do sieni.
Wyszli na dwór. Był już zmierzch, więc zapalono latarnie i maźnice ze smołą. Towarzystwo i pocztowi z obu chorągwi pomieszali się ze sobą, ciągnęli pod ganek, gdzie stanęli kołem wokół swoich dowódców. Dydyński dobył broni, odpiął pochwę z rapci, oddał czeladnikowi.
- Poczynaj, waść.
Baranowski ciął krótko, w pierś, z nadgarstka. Jego husarska szabla z rozwartym kabłąkiem i szerokim paluchem brzęknęła cienko, zderzając się z zastawą czarnej szablicy Dydyńskiego. Porucznik wyprowadził odpowiedź, odskoczył i kiedy Baranowski ciął z łokcia w pierś, zaryzykował przeciwtempo, chcąc dosięgnąć łba przeciwnika błyskawicznym uderzeniem z nadgarstka.
Niemal w ostatniej chwili rotmistrz przysiadł na piętach, uniknął ciosu, rzucając się w lewo, i jednocześnie z całej siły chlasnął Dydyńskiego skośnie, z podlewu.
Był dobry! Porucznik ledwie zdążył cofnąć uzbrojoną rękę. Ostrze zabrzęczało po kabłąku, a Dydyński uświadomił sobie, że gdyby walczył karabelą lub węgierką, być może właśnie straciłby wszystkie palce.
Zwarli się znowu pośrodku podwórza. Ludzie z ich chorągwi tłoczyli się dokoła, krzyczeli, przygryzali wargi i wąsy przy nieudanym ciosie lub zbyt późno złożonej zastawie. Dydyński poczuł nagle, że wszystkie oczy wlepione są w jego przeciwnika, że tutaj, na dziedzińcu przed zrujnowanym dworem, nie ma ani jednej przyjaznej mu duszy; że nawet jego podwładni są po stronie stolnika bracławskiego.
A potem odczuł na dobre siłę Baranowskiego. Rotmistrz bił go bez tchu, uderzał to z łokcia, to z ramienia, zamiast zastaw stosował zbicia, a po każdym cięciu Dydyński mógł spodziewać się odpowiedzi. Już po kilku chwilach porucznik był mokry, czuł, jak pot ścieka mu spod kołpaka, a ręka drętwieje od uderzeń przeciwnika. A przecież był synem największego rębajły na Rusi Czerwonej!
Baranowski bił szybko i strasznie. Zadawał ciosy, nie czując zmęczenia. Dydyński spróbował cięcia łukowego, polskiej czwartej, a w końcu zdesperowany, zziajany, uderzył w pierś od lewej, z pozoru od niechcenia, lecz już w trakcie ruchu dołączył lewą rękę do prawej, aby wybić broń z ręki przeciwnika w cięciu trybunalskim.
Baranowski nawet nie drgnął. Po prostu zdjął zastawę tak szybkim ruchem, że Dydyński zatoczył się, a jego szabla przecięła puste powietrze. Baranowski chlasnął go po boku; Jan poczuł zimną stal między żebrami, jęknął z bólu, potknął się i padł na prawe kolano. Chciał zerwać się, a wtedy poczuł na swej szyi ostrze husarskiej szabli przeciwnika.
- Mam pchnąć? - zapytał Baranowski. - Czy puścisz mnie wolno?
Dydyński jęknął. Oberwał mocno. Krew spływała spod rozciętego boku, robiło mu się ciemno pod oczyma. Pokiwał głową i wsparł się na rękach, aby nie zwalić się w zryty kopytami piach.
Baranowski cofnął szablę. Odwrócił się i ruszył do swoich bez śladu zmęczenia. Bidziński i pocztowi rzucili się do swego porucznika. Szybko podnieśli go z ziemi, podtrzymali. Jan pozbierał się z trudem.
- Do następnego razu! - wydyszał.
5. Polskie drogi
- Co teraz, mości panie bracie? Wracamy do obozu?
- Do Warszawy. Na murwy przy Krakowskiej Bramie! - Dydyński uniósł się z kulbaki. Po cięciu Baranowskiego gorączkował i ledwie trzymał się na nogach. - Czy ty, waszmość, na głowę upadłeś? A może słuch masz przytępiony?! Jutro idziemy za Baranowskim!
- Waszmość chyba oszalałeś.
- Daję mu dzień. Jeden dzień, od wieczora do zmierzchu. A potem ruszymy jego śladem.
- Jesteście ranni, panie poruczniku.
- Nic mi nie będzie.
- Baranowski położył was trzema cięciami - mruknął Policki. - Stawiam moją szablę przeciwko śmierdzącym postołom, że nie wysiedzicie w siodle nawet trzech pacierzy. W betach wam leżeć, nie chorągiew wodzić.
Dydyński poderwał się na nogi. Zakręciło mu się w głowie, ale chwycił za szablę, wyrwał zza pasa buławę i... musiał wesprzeć się na Bidzińskim.
- Cóż to, bunt, mości panie towarzyszu?! Policki splunął. I odwrócił wzrok.
- Skoro świt trąbić przez munsztuk. A potem na koń!
6. Zdrada
Zbudzili go w środku nocy, zdławili, przycisnęli do posłania, narzucili na łeb czaprak śmierdzący końskim potem. Bez trudu wydarli z garści szablę. Dydyński poczuł, jak wykręcają mu ramiona za plecami, jak krępują je konopnym arkanem. Jęknął z bólu, bo odezwała się rana na boku. Wtedy postawili go na nogi, wlekli brutalnie przez chwilę, a potem niespodziewanie zerwali z głowy zasłonę.
Byli na dużej polanie rozświetlonej bladym księżycowym światłem. Dydyński zamrugał oczyma. Zgromadzili się tu wszyscy towarzysze z jego chorągwi. Stali na koniach ustawieni w koło. W półmroku dostrzegał blade oblicze Polickiego ozdobione czarnymi wąsami, czerstwą, szczerą gębę Bidzińskiego, popodgalane, poznaczone bliznami, śladami po prochu, ogorzałe od wichru oblicza reszty panów braci. Czeladź i pocztowi kłębili się z tyłu, wyglądali zza pleców towarzyszy.
- Co to ma znaczyć, waszmościowie?! - zapytał groźnie Dydyński. - Kto zwołał koło chorągiewne bez rozkazu?
Policki podjechał do porucznika, tak iż Jan poczuł na twarzy gorący dech jego konia.