Diabelska Alternatywa
Diabelska Alternatywa читать книгу онлайн
Rok 1982. W obliczu kl?ski g?odu Rosjanie licz? na pomoc Amerykan?w i dostawy zbo?a z USA. Po obu stronach Atlantyku s? jednak tacy, kt?rzy chc? wykorzysta? t? sytuacj? do spowodowania ?wiatowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochank?w, obywateli obu supermocarstw, mo?e uratowa? ?wiat przed zag?ad?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Choć silniki “Freyi” zostały wyłączone, jej turbiny nadal mruczały rytmicznie, produkując energię dla wszystkich innych systemów statku. W tym – dla instrumentów śledzących stan morza i pogodę. Prognozy co do tej ostatniej były dobre. Mogły tu przecież szaleć marcowe sztormy. Tymczasem nad Morzem Północnym i kanałem La Manche zapanował nietypowy o tej porze roku stacjonarny wyż, który sąsiednim lądom przyniósł ładną, wczesną wiosnę. Powierzchnia morza była niemal zupełnie gładka i nieruchoma, leniwy prąd o szybkości zaledwie jednego węzła kierował się od statku na pomocny wschód, w stronę Wysp Fryzyjskich. Niebo było prawie bezchmurne przez cały poprzedni dzień i taka sama spokojna, ciepła pogoda zapowiadała się na jutro, mimo nocnego przymrozku.
Pożegnawszy pełniących służbę na mostku życzeniami spokojnej nocy, Larsen zszedł piętro niżej, na poziom “D”. Tutaj, w prawej skrajnej części nadbudówki, znajdowało się jego mieszkanie. Przestronna i dobrze wyposażona kabina dzienna miała cztery okna od strony dziobu – widać z nich było całą długość pokładu – i dwa inne, wychodzące na prawą burtę. Z tyłu za kabiną dzienną znajdowała się sypialnia z przylegającą do niej łazienką. Również sypialnia miała dwa okna wychodzące na prawą burtę. Okna były wspawane na stałe, z wyjątkiem jednego w kabinie dziennej, które – choć teraz też zamknięte i skręcone śrubami – można było ręcznie otworzyć.
Za oknami wychodzącymi na przód statku fasada nadbudówki opadała pionowo na pokład; za oknami z prawej znajdował się stalowy pomost szeroki na dziesięć stóp, zabezpieczony od strony morza barierką. Z najniższego poziomu nadbudówki – “pokładu A” – pięło się tą stroną ku górze pięć kondygnacji stalowych drabin; każdy odcinek drabiny kończył się szerokim pomostem, takim samym jak na poziomie “D”. Cała ta konstrukcja wystawiona była na bezlitosne działanie żywiołów, ale też mało kto jej używał, mając do dyspozycji wygodne, suche i ciepłe wewnętrzne schody.
Larsen zdjął serwetkę z tacy, na której szef stewardów przyniósł mu kurczaka i sałatkę, rzucił tęskne spojrzenie w stronę butelki whisky w barze i… zadowolił się kawą z perkolatora. Posiliwszy się, postanowił popracować dłużej tej nocy; przed jutrzejszym wejściem do portu chciał jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się mapom. Wiedział, że będzie to trudna operacja i chciał znać tor wodny co najmniej równie dobrze, jak dwaj holenderscy piloci, którzy jutro o siódmej trzydzieści przylecą helikopterem z amsterdamskiego lotniska Schiphol, by przejąć stery “Freyi”. Wcześniej, bo już o siódmej, przypłynie kutrem z lądu dziesięciu robotników zwanych riggerami, którzy są wyspecjalizowani w operacjach cumowniczych.
O północy zasiadł przy swoim wielkim stole w kabinie dziennej, rozłożył mapy i zaczął je starannie studiować.
Dochodziła trzecia nad ranem. Powietrze wokół statku było mroźne, ale czyste, światło księżyca w drugiej kwadrze połyskiwało w lekko zmarszczonej powierzchni morza. Na mostku Lundquist i Keller pili kawę, bardziej dla zabicia czasu niż z rzeczywistej potrzeby. Tylko towarzyszący im marynarz przebiegał od czasu do czasu wzrokiem świecące w półmroku ekrany.
– Sir – odezwał się nagle. – Zbliża się do nas jakiś kuter.
Tom Keller wstał i podszedł do ekranu, na który wskazywał marynarz. Wędrujący promień radaru wydobywał z mroku co najmniej dwadzieścia świetlistych punktów, ruchomych lub nieruchomych, ale wszystkie w znacznej odległości od “Freyi”. Tylko jeden – na południowy wschód od statku – sprawiał istotnie wrażenie, jakby się przybliżał.
– Pewnie jakiś rybak chce zdążyć na łowisko przed świtem – rzekł Keller.
Lundquist spojrzał na ekran ponad jego ramieniem.
– Podchodzi bardzo blisko – zauważył.
Załoga zbliżającego się kutra nie mogła oczywiście nie widzieć “Freyi”. Tankowiec miał włączone światła pozycyjne na dziobie i na rufie, nadto oświetlony był cały pokład, a nadbudówka świeciła licznymi oknami niczym wielka choinka. Kuter jednak, zamiast ominąć przeszkodę, skręcił w przeciwną stronę, wprost pod rufę “Freyi”
– Wygląda na to, że chce do nas dobić – mruknął Keller.
– To nie może być ekipa cumownicza – zauważył Lundquist.
– Nie spodziewam się ich przed siódmą.
– Może nie mogli zasnąć albo boją się spóźnić – zażartował Keller.
– Zejdź do trapu – zwrócił się Lundquist do marynarza – i zobacz, co tam się dzieje. Jak już tam będziesz, włóż słuchawki. Musimy być w kontakcie.
Awaryjny trap znajdował się na lewej burcie, w połowie długości statku. Na dużych jednostkach trap jest tak długi i ciężki, że aby go opuścić lub podnieść na poziom pokładu, trzeba użyć specjalnego elektrycznego silnika ciągnącego stalowe liny. Trap na “Freyi” był w tym momencie podniesiony: wisiał obok burty równolegle do relingu. A reling w tym miejscu znajdował się – nawet przy pełnym obciążeniu statku – trzydzieści stóp nad powierzchnią wody.
Obaj oficerowie obserwowali z mostka, jak marynarz wędruje przez pokład w stronę trapu. Kiedy dotarł do jego nasady, stanął na niewielkiej platformie wysuniętej za burtę i spojrzał w dół. Potem z zainstalowanej tu wodoszczelnej skrzynki wyjął słuchawki i włożył je na głowę. Na mostku Lundquist nacisnął wyłącznik: silne światło wydobyło z mroku postać marynarza, wpatrującego się uważnie w czarną otchłań. Tymczasem kuter zniknął z ekranów radaru. Był zbyt blisko, niemal pod rufą tankowca.
– Co widzisz? – spytał Lundquist pochylając się nad mikrofonem. Z głośnika odezwał się głos marynarza:
– Na razie nic, sir.
Bo też nie mógł nic widzieć. Kuter okrążał statek od tyłu, przepływając tuż pod nawisem rufy. W tym miejscu ochronna poręcz pokładu “A” przebiega na wysokości zaledwie dziewiętnastu stóp nad poziomem wody. To też dużo, ale zważywszy, że dwaj szykujący się do skoku mężczyźni stali na dachu kabiny kutra, od poręczy dzieliło ich już tylko dziesięć stóp. Kiedy kuter znalazł się po lewej stronie rufy, obaj sięgnęli w górę przygotowanymi wcześniej bosakami – ich potężne haki obciągnięte były gumowym wężem.
Każdy bosak miał dwanaście stóp długości, do każdego przymocowana była długa lina; obciągnięte gumą haki niemal równocześnie zaczepiły się bez hałasu o stalową poręcz. Kuter płynął nadal w tym samym tempie do przodu: dwaj mężczyźni zawiśli przez moment na linach, potem szybko zaczęli się wspinać, nie przejmując się zbytnio karabinami, które obijały im plecy. Chwilę później kuter wpłynął w krąg światła w pobliżu trapu.
– Widzę go! – zawołał marynarz. – Wygląda na kuter rybacki.
– Nie opuszczaj trapu, dopóki nie powiedzą, kim są! – rozkazał z mostka Lundquist.
Tymczasem obaj wspinacze dosięgli już pokładu. Odczepili bosaki i cisnęli je w morze; poszły na dno, pociągając za sobą przyczepione liny. Dwaj mężczyźni ruszyli pędem wokół nadbudówki; znalazłszy się na prawej burcie, zaczęli się wspinać po stalowych drabinach. Gumowe podeszwy tenisówek całkowicie tłumiły ich kroki.
Kuter zatrzymał się pod trapem. W jego ciasnej kabinie czaili się czterej mężczyźni. Ale marynarz z “Freyi” tego nie widział. Widział tylko sternika, który gapił się na niego w kompletnym milczeniu.
– Kim jesteś? – spytał marynarz po angielsku.
Nie było odpowiedzi. Ten z dołu, krępy mężczyzna w czarnej wełnianej kominiarce, nadal spokojnie patrzył w górę.
– On nie chce odpowiadać – zabrzmiał głos marynarza w głośniku na mostku.
– Oświetl ich reflektorem – polecił Lundquist. – Przyjdę tam i zobaczę, o co chodzi.
Obaj oficerowie stali teraz blisko lewej burty, wpatrzeni w odległy trap. Nagle z prawej strony mostka otwarły się drzwi prowadzące na galeryjkę; do ciepłego wnętrza wdarł się podmuch mroźnego powietrza. Keller i Lundquist odwrócili się jak na komendę, zanim jeszcze drzwi z powrotem się zatrzasnęły. Stali przy nich dwaj mężczyźni w czarnych kominiarkach naciągniętych na twarze, czarnych golfach i dresach, czarnych trampkach. Ich automatyczne karabinki wymierzone były wprost w oficerów “Freyi”.
– Powiedz marynarzowi, żeby opuścił trap – odezwał się jeden z nich po angielsku. Obaj oficerowie patrzyli w osłupieniu. To było zupełnie niewiarygodne. Człowiek z karabinem skierował lufę swojej broni w stronę Kellera.
– Daję ci trzy sekundy – powiedział do Lundquista – potem rozwalę łeb twojemu koledze.
Purpurowy z wściekłości, Lundquist pochylił się do mikrofonu.
– Opuść trap! – rozkazał marynarzowi. Z głośnika odpowiedział zdumiony głos:
– Ależ, sir…
– Wszystko w porządku, chłopie. Rób, co mówię.
Marynarz wzruszył ramionami i nacisnął guzik w skrzynce przy trapie. Z cichym szumem silnika drugi koniec trapu powoli zniżył się do poziomu morza. Po chwili czterej mężczyźni, wszyscy ubrani na czarno, eskortowali marynarza w powrotnej drodze do nadbudówki; piąty cumował kuter do trapu. Dwie minuty później cała szóstka weszła na mostek: marynarz, już i tak ciężko przestraszony, zobaczył dwóch dalszych napastników, trzymających na muszce Kellera i Lundquista.
– Jakim cudem…? – wyjąkał.
– Nie przejmuj się – uspokoił go Lundquist. – Czego chcecie? – zwrócił się po angielsku do napastnika, który przedtem wydawał mu polecenia.
– Chcemy rozmawiać z kapitanem. Gdzie on jest?
W tej chwili otworzyły się drzwi od wewnętrznej klatki schodowej i stanął w nich Larsen. Błyskawicznie ocenił sytuację: trzej jego ludzie stali z rękami uniesionymi wysoko w górę, naprzeciw nich – siedmiu obcych w czarnych strojach. Kiedy jego oczy spoczęły wreszcie na człowieku, który zadał ostatnie pytanie, były zimne jak lodowiec – i równie życzliwe.
– Jestem kapitan Thor Larsen, dowódca “Freyi” – wycedził powoli. – A kim, u diabła, wy jesteście?
– Nieważne – odparł lider terrorystów. – Ważne, że zajęliśmy twój statek. Jeśli twoi ludzie nie będą robić, co im każę, rozwalę na początek tego gnojka. No więc, jak będzie?
Larsen rozejrzał się jeszcze raz. Trzy lufy były wymierzone w osiemnastoletniego marynarza, który zbladł jak kreda.