Diabelska Alternatywa
Diabelska Alternatywa читать книгу онлайн
Rok 1982. W obliczu kl?ski g?odu Rosjanie licz? na pomoc Amerykan?w i dostawy zbo?a z USA. Po obu stronach Atlantyku s? jednak tacy, kt?rzy chc? wykorzysta? t? sytuacj? do spowodowania ?wiatowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochank?w, obywateli obu supermocarstw, mo?e uratowa? ?wiat przed zag?ad?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Czy wie pan, co to jest, kapitanie?
Larsen wzruszył niecierpliwie ramionami. Dostatecznie dużo widział już urządzeń radiowych, żeby domyślać się, że to jakiś rodzaj tranzystorowego nadajnika.
– To oscylator – wyjaśnił Drake. – Jeśli nacisnę ten czerwony guzik, zacznie emitować sygnał wysokiej częstotliwości, którego wysokość i natężenie będą stopniowo rosły. Oczywiście nasze uszy nie usłyszą tego sygnału. Ale do każdego ładunku wybuchowego na tym statku jest podłączony odbiornik, który może i będzie to “słyszeć”. Wraz ze zwiększaniem częstotliwości sygnału będą się posuwać do przodu wskazówki w odbiornikach, aż osiągną kres skali. Wtedy przepalą się w nich bezpieczniki i ustanie obieg prądu w zapalnikach. Przerwanie tego prądu uruchamia zapalnik. Czy rozumie pan, co to oznacza?
Larsen patrzył skamieniały na osobnika po drugiej stronie stołu. Jego statek, jego ukochana “Freya” padła ofiarą przemocy – a on nie może nic przeciwko temu zdziałać. Cała załoga siedzi uwięziona w stalowej trumnie, oddzielona tylko warstwą blachy od piekielnego ładunku, który w jednej chwili może ich zmiażdżyć i zalać setkami ton lodowatej wody.
Wyobraźnia podsunęła mu plastyczny obraz piekła, jakie się tu rozegra. Jeśli ładunki wybuchną, w burtach statku przy zbiornikach balastowych powstaną cztery wielkie dziury. Ryczące kaskady wleją się tędy do środka, wypełniając w ciągu paru minut przednie i tylne ładownie. Przez wyrwane wybuchami otwory wewnętrzne woda morska – znacznie cięższa od ropy – wypchnie ją z sąsiednich zbiorników na pokład i dalej do morza. W szybkim tempie sześć zbiorników dziobowych i tyleż rufowych napełni się wodą. Dziesiątki tysięcy ton wody obciążą też wielką halę maszynowni. Dziób i rufa obniżą się o co najmniej dziesięć stóp, ale środek statku nadal będzie się unosił wysoko na fali, dzięki dwóm pustym zbiornikom balastowym. “Freya”, najpiękniejsza z nordyckich bogiń, przegnie się boleśnie do tyłu – i pęknie na pół. Obie połowy opadną szybko na dno – ledwie dwadzieścia pięć stóp niżej – i osiądą tam z pięćdziesięcioma otwartymi na oścież klapami kontrolnymi. Z tych otworów wystrzelą ku powierzchni Morza Północnego słupy tłustej cieczy.
Być może minie nawet cała godzina, zanim statek noszący imię potężnej bogini, osiądzie ostatecznie na morskim dnie – ale będzie to nieodwracalne. Być może na tak płytkich wodach górna część mostka pozostanie nad powierzchnią – ale już nigdy nie pożegluje. Być może miną trzy dni, zanim cała ropa z ładowni statku wydostanie się na powierzchnię – ale w tym czasie żaden nurek nie odważy się opuścić między kolumny rwącej ku górze cieczy, by zamknąć pokrywy kontrolne. A więc i utrata ładunku, tak jak zniszczenie statku, będzie całkowita i nieodwracalna.
Patrzył wciąż w zamaskowaną twarz naprzeciw, ale nie odpowiadał. Narastał w nim gniew, ale twarz pozostawała kamienna.
– Co mam robić? – spytał.
Terrorysta spojrzał na cyfrową tarczę zegara na ścianie. Była szósta czterdzieści pięć.
– Przejdziemy do kabiny radiooperatora – odpowiedział. – I porozmawiamy z Rotterdamem. Albo raczej: pan porozmawia z Rotterdamem.
Dwadzieścia sześć mil na wschód od nich wielkie żółte płomienie, wydobywające się dniem i nocą z kolumn rafineryjnych Europortu zostały wreszcie przyćmione przez wstające słońce. Przez całą noc z mostka “Freyi” widać było te pochodnie na ciemnym niebie nad rafineriami Shella, Chevrona, British Petroleum – a także, daleko za nimi, zimno-błękitną łunę latarni ulicznych Rotterdamu.
Rafinerie i labirynt kanałów Europortu, największego naftowego portu świata, rozciągają się na wielkim obszarze na południe od ujścia Mozy. Na północnym brzegu leży Hook van Holland, z dużą przystanią promową i budynkiem Kontroli Mozy: przysadzistym, jakby przygiętym pod ciężarem wielkich, wirujących wciąż anten radarowych, l kwietnia, o godzinie 6.45 rano, dyżurujący w ośrodku kontroli Bernhard Dijkstra przeciągał się i ziewał. Za kwadrans będzie mógł pojechać do domu na dobrze zapracowane śniadanie. Później, po paru godzinach snu, wsiądzie na motor przed swoim domem w Gravenzande i przyjedzie tu z powrotem – mimo wolnego dnia – by zobaczyć, jak nowy tankowiec, nowy supergigant, będzie wchodził do portu. To będzie ciekawy dzień – pomyślał mimo zmęczenia. Jakby w odpowiedzi na te myśli głośnik nad jego głową nagle ożył:
– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”.
Supertankowiec odezwał się na kanale dwudziestym, z którego przeważnie korzystały statki pozostające jeszcze na otwartym morzu. Dijkstra pochylił się nad konsoletą i przełączył kanał swojego nadajnika.
– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham cię.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Mówi kapitan Larsen. Gdzie jest w tej chwili kuter z ekipą cumowniczą dla mnie?
Dijkstra zajrzał do dziennika, leżącego na lewo od konsolety.
– “Freya”, tu Pilot Maas. Wyszli z Hook przeszło godzinę temu. Powinni być u ciebie za dwadzieścia minut.
To, co teraz usłyszał, poderwało go na równe nogi.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Połącz się natychmiast z kutrem i powiedz, żeby wracali do portu. Nie możemy wziąć ich na pokład. Odwołaj także start pilotów z Schiphol, powtarzam: odwołaj start pilotów. Nie możemy ich przyjąć. Sytuacja wyjątkowa, powtarzam: sytuacja wyjątkowa.
Dijkstra zakrył mikrofon ręką i wrzasnął na drugiego dyżurnego:
– Magnetofon!
Kiedy szpule magnetofonu zaczęły się obracać, Dijkstra odsunął dłoń od mikrofonu i bardzo wyraźnie powiedział:
– “Freya”, tu Pilot Maas. Zrozumiałem, że nie chcecie przyjąć ekipy cumowniczej. Zrozumiałem, że mam odwołać start pilotów. Proszę o potwierdzenie.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Potwierdzam. Potwierdzam.
– “Freya”, podaj szczegóły sytuacji wyjątkowej.
Przez dziesięć sekund głośnik milczał, jakby tam, na morzu, na mostku “Freyi”, toczyły się jakieś konsultacje. Potem w ośrodku kontroli zagrzmiał znowu głos Larsena.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Nie mogę na razie podać szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli będą jakiekolwiek próby zbliżenia się do “Freyi”, zostaną zabici ludzie. Trzymajcie się z daleka. Nie próbujcie sami kontaktować się z “Freya” przez radio. Zgłoszę się ponownie o godzinie dziewiątej zero zero. W ośrodku kontroli ma być obecny dyrektor portu. Wezwijcie go. To wszystko.
Głos zamilkł, rozległ się wyraźny trzask wyłącznika. Dijkstra próbował jeszcze nawiązać kontakt dwa lub trzy razy, ale bez powodzenia. Spojrzał niepewnie na kolegę.
– Co to może znaczyć, u diabła?
Drugi kontroler, Schipper, wzruszył tylko ramionami.
– Nie podoba mi się głos kapitana Larsena – powiedział. – Mam wrażenie, że on jest w niebezpieczeństwie.
– Mówił coś o zabijaniu ludzi – zastanawiał się głośno Dijkstra. – Kto niby ma ich zabić? Czy to bunt na pokładzie? A może ktoś wpadł w szał?
– Zanim to wyjaśnimy, lepiej zróbmy to, czego żądał – poradził Schipper.
– Słusznie. Ty zadzwoń do dyrektora, a ja połączę się z kutrem i z tymi pilotami na Schiphol.
Kuter wiozący ekipę cumowniczą parł do przodu, sapiąc ciężko, ze stałą szybkością dziesięciu węzłów. Do “Freyi” miał jeszcze trzy mile wyjątkowo dziś gładkiego i spokojnego morza. Zapowiadał się piękny wiosenny poranek, bardzo ciepły jak na tę porę roku. Z odległości trzech mil masyw tankowca robił już wielkie wrażenie, toteż Holendrzy, którzy mieli pomagać przy jego cumowaniu, z zaciekawieniem wyciągali szyje. Żaden nie pomyślał nic szczególnego, gdy martwy dotąd radiotelefon wiszący obok sternika nagle szczęknął i zagadał. Szyper chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha. Silnik zagłuszał jednak rozmowę, więc szyper przełączył go na jałowy bieg i poprosił o powtórzenie. Ledwie je usłyszał, położył ster ostro na prawą burtę; kuter zatoczył duże półkole.
– Wracamy do domu – oświadczył sternik zaskoczonym ludziom na pokładzie. – Tam jest coś nie w porządku. Kapitan Larsen nie przygotował jeszcze dla nas śniadania.
Kuter odpłynął w stronę Hook. Za jego rufą masyw “Freyi” znów zaczął maleć, aż stopił się z horyzontem.
Na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem dwaj piloci – znawcy wód przybrzeżnych – szli szybko w stronę helikoptera Zarządu Portu, który miał ich zawieźć na pokład tankowca. Była to normalna praktyka; zawsze latali do czekających na nich statków śmigłowcem. Starszy 2 pilotów – szpakowaty mężczyzna, który już dwadzieścia lat spędził na morzu, miał licencję kapitana, a od piętnastu lat pracował u ujścia Mozy – niósł “brązową skrzynkę”: instrumentarium, które pozwalało sterować statkiem z dokładnością do jednego jarda, jeśli było to potrzebne; a mogło być potrzebne dzisiaj, zważywszy, że kadłub “Freyi” dzieliło od dna toru wodnego nie więcej niż dwadzieścia stóp, a tak zwany Kanał Wewnętrzny, który miała pokonać, był szerszy od niej samej zaledwie o piętnaście stóp. Kiedy schyleni, na zgiętych kolanach przemykali pod wirującym śmigłem, pilot helikoptera wychylił się z kabiny.,…
– Zdaje się, że tam coś nie gra! – starał się przekrzyczeć hałas silnika. – Musimy zaczekać.
Silnik zgasł, ale wielkie płaty długo jeszcze wirowały nad ich głowami, zanim wreszcie stanęły.
– Ale dlaczego, do cholery? – spytał młodszy z pilotów.
– A ja skąd mogę wiedzieć? – bronił się lotnik z helikoptera. – Dopiero co dostałem ten meldunek z Kontroli Mozy. Chyba po prostu statek nie jest jeszcze gotów do wejścia.
Kilka minut przed ósmą w uroczym wiejskim domku pod Ylaardingen zadzwonił telefon; dyrektor portu rotterdamskiego, Dirk van Gelder, jadł właśnie śniadanie.
– To do ciebie! – zawołała żona, która podniosła słuchawkę, po czym wróciła do kuchni, gdzie właśnie z ekspresu zaczęła się sączyć aromatyczna kawa. Van Gelder wstał od stołu, rzucił gazetę na krzesło i poczłapał w miękkich kapciach do przedpokoju. W miarę jak słuchał długiego potoku słów, jego twarz poważniała, a brwi coraz bardziej się marszczyły.
– Jak powiedział? Będą zabici?
Nowy strumień słów popłynął w słuchawce.