Dziedzictwo Bournea

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Dziedzictwo Bournea, Van Lustbader Eric-- . Жанр: Триллеры. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Dziedzictwo Bournea
Название: Dziedzictwo Bournea
Автор: Van Lustbader Eric
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 260
Читать онлайн

Dziedzictwo Bournea читать книгу онлайн

Dziedzictwo Bournea - читать бесплатно онлайн , автор Van Lustbader Eric

David Webb – spokojny wyk?adowca na spokojnym uniwersytecie. Do dnia gdy kula snajpera chybia go o w?os. Ten dzie? oznacza dla Davida powr?t do dawnej to?samo?ci – Jasona Bourne'a, superagenta CIA, wyszkolonego w sztuce zabijania i prze?ycia. Znowu musi nie da? si? zabi? i odkry?, kto i dlaczego na niego poluje. Ale prawd? kryje ostatnie miejsce, do jakiego chcia?by wr?ci? – jego przesz?o??.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 35 36 37 38 39 40 41 42 43 ... 91 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

pod tą nieciekawą powierzchownością krył się niezwykły umysł.

– A teraz chcę cię spytać, czy zdążyłeś – powiedział Spalko.

Sido musiał się tego pytania spodziewać, bo odpowiedział bez wahania:

– Wszystko jest zsyntetyzowane i gotowe do użycia.

– Masz to tutaj?

– Tylko próbkę. Reszta czeka w chłodni, pod kluczem. A o próbkę się nie martw. Jest tu, w pojemniku mojej własnej konstrukcji. Produkt końcowy jest bardzo wrażliwy. Do chwili użycia musi być przechowywany w temperaturze minus trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Pojemnik ma integralny system chłodzący, który utrzyma tę temperaturę przez czterdzieści osiem godzin. – Sięgnął pod stolik i wyjął małe metalowe pudełko wielkości grubej książki. – Dwie doby. Wystarczy?

– Na pewno, bardzo ci dziękuję. – Spalko wziął pudełko. Było cięższe, niż myślał, pewnie ze względu na wewnętrzny układ chłodzenia. – Jest w fiolce? Dokładnie według moich wskazówek?

– Naturalnie. – Sido westchnął. – Ale wciąż nie rozumiem, po co ci tak groźne zarazki.

Spalko przyglądał mu się przez chwilę. Zapalił papierosa. Wiedział, że zbyt szybka odpowiedź zepsułaby cały efekt, a podczas rozmowy z Sidem efekt był wszystkim. Sido był genialnym mikrobiologiem i specjalistą od zarazków przenoszonych drogą powietrzną, lecz jego znajomość natury ludzkiej pozostawiała wiele do życzenia. Nie różnił się bardzo od innych zapatrzonych w siebie naukowców, ale w tym przypadku jego naiwność doskonale odpowiadała potrzebom Spalki. Sido chciał odzyskać przyjaciela i nie liczyło się nic więcej, dlatego słuchał go tylko jednym uchem. Chciał mieć czyste, spokojne sumienie, to wszystko.

– Jak już wspomniałem – powiedział w końcu Spalko – skontaktowało się ze mną dowództwo amerykańsko- brytyjskiej jednostki antyterrorystycznej.

– Będą na tym szczycie?

– Oczywiście – zełgał Spalko; amerykańsko- brytyjska jednostka antyterrorystyczna istniała tylko w jego wyobraźni. – Są u progu przełomowego odkrycia. Chodzi o zagrożenie bioterroryzmem, a jak dobrze wiesz, bioterroryzm to nie tylko substancje chemiczne, ale i zarazki przenoszone drogą powietrzną. Muszą to coś wypróbować, dlatego skontaktowali

się ze mną i dlatego zawarliśmy tę umowę. Ja znajdę doktora Schiffera, ty dasz im to, czego chcą.

– Tak, wiem, już mi to tłumaczyłeś… – Sido umilkł i zaczął nerwowo postukiwać łyżeczką w serwetkę, aż Spalko kazał mu przestać.

– Przepraszam – mruknął Sido, poprawiając okulary. – Ale wciąż nie rozumiem, co oni chcą z tym zrobić. Mówiłeś, że jakieś testy, ale…

Spalko pochylił się do przodu. Nadeszła decydująca chwila: musiał mu to sprzedać. Rozejrzał się ukradkiem i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.

– Posłuchaj uważnie, Peter. Powiedziałem ci więcej, niż powinienem. To ściśle tajne, rozumiesz?

Sido też się nachylił i bez słowa kiwnął głową.

– Mówiąc ci to, co powiedziałem, naruszyłem już warunki umowy, którą podpisałem z nimi.

– Boże! – szepnął żałośnie naukowiec. – Naraziłem cię na ryzyko…

– Spokojnie, nie martw się, nic mi nie grozi. Chyba że komuś o tym powiesz…

– Coś ty, nigdy.

– Wiem. – Spalko uśmiechnął się. – Wierzę ci.

– Dziękuję, Stiepanie. Jestem ci bardzo wdzięczny.

Spalko musiał zagryźć wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Co za komedia! Brnął dalej:

– Nie wiem, na czym polega ten test, bo tego mi nie powiedzieli – szepnął tak cicho, że Sido musiał nachylić się jeszcze bardziej i prawie stykali się teraz nosami. – A ja nawet nie pytałem.

– Oczywiście.

– Ale wierzę, i ty też musisz w to wierzyć, że ci ludzie robią co w ich mocy, żeby żyło nam się bezpieczniej na tym coraz bardziej niebezpiecznym świecie. – Spalko uważał, że jak zawsze sprowadzało się to do zaufania. Ale żeby ryba, w tym wypadku Sido, połknęła przynętę, musiała uwierzyć, że wędkarz też darzy ją zaufaniem. Potem można było wyciągnąć ją z wody, a ona nie wiedziała nawet, kim jest wędkarz. – Moim zdaniem, bez względu na to, co chcą zrobić i po co, trzeba im pomóc. Powiedziałem im tak, gdy tylko się ze mną skontaktowali.

– Ja też bym tak powiedział. – Sido wytarł spoconą wargę. – Wierz mi, jeśli możesz na coś liczyć, to na to na pewno.

Obserwatorium Astronomiczne Amerykańskiej Marynarki Wojennej na skrzyżowaniu Massachusetts Avenue i Trzydziestej Czwartej ulicy jest oficjalnym źródłem czasu dla wszystkich stref czasowych w Stanach Zjednoczonych i jednym z nielicznych miejsc, gdzie nieustannie obserwuje się księżyc, gwiazdy i planety. Największy zamontowany tam teleskop ma ponad sto lat i nadal jest wciąż używany. To właśnie dzięki niemu doktor Asaph Hall odkrył księżyce Marsa. Ujrzał je po raz pierwszy w 1877 roku i nadał im imiona Deimos (Lęk) i Phobos (Strach). Stary nie miał pojęcia, dlaczego akurat tak je nazwano, wiedział jednak, że ilekroć dopada go melancholia, tylekroć ciągnie go do obserwatorium. Właśnie dlatego kazał tam sobie urządzić biuro, ukryte w głębi gmachu, niedaleko teleskopu Halla.

Właśnie rozmawiał przez wideotelefon z Jamiem Hullem, szefem ochrony w Reykjaviku, gdy odwiedził go Martin Lindros.

– Tymi z Fejd al- Saud się nie martwię – mówił Hull z wyższością w głosie. – Dzisiejsze systemy ochrony to dla Arabów ciemna magia, więc chętnie nas słuchają. – Pokręcił głową. – Drażni mnie tylko Rusek, Borys Iljicz Karpow. Szlag by to, wszystko kwestionuje. Mówię białe, on czarne. Co za skurwiel. Lubi się kłócić.

– Nie umiesz sobie poradzić z jednym głupim analitykiem, w dodatku Rosjaninem?

– Słucham?! – Zaskoczony Hull wytrzeszczył oczy; rude wąsy pod skoczyły mu do góry i opadły. – Nie, panie dyrektorze, wcale nie…

– Bo jeśli nie umiesz, w każdej chwili mogę wysłać tam kogoś innego – dodał Stary z nutką okrucieństwa w głosie.

– Nie, nie…

– I wierz mi, że to zrobię. Nie jestem w nastroju do…

– To nie będzie konieczne, panie dyrektorze. Poradzę sobie z Karpowem.

– Oby. – Starego ogarnęło znużenie i Lindros miał nadzieję, że Jamie widzi to na ekranie swego odbiornika. – Musimy stworzyć zwarty front przed, podczas i po wizycie prezydenta. Jasne?

– Tak jest.

– A Bourne? Rozumiem, że się nie pokazał.

– Nie, panie dyrektorze. Byliśmy i jesteśmy wyjątkowo czujni.

Widząc, że Stary dowiedział się już wszystkiego, czego chciał, Lindros

dyskretnie odchrząknął.

– Mam spotkanie, Jamie – powiedział dyrektor, nie odwracając głowy. – Porozmawiamy jutro. – Pstryknął przełącznikiem, zetknął dłonie czubkami palców i spojrzał na duże zdjęcie Marsa i jego dwóch nienadających się do zamieszkania księżyców.

Lindros zdjął płaszcz i usiadł obok szefa. Gabinet był ciasny i przegrzany nawet teraz, w samym środku zimy. Na ścianie wisiał portret prezydenta. Po przeciwnej stronie było pojedyncze okno, a za oknem wysokie sosny, czarno- białe w jaskrawym świetle otaczających gmach reflektorów systemu bezpieczeństwa.

– Dobre wiadomości z Paryża. Bourne nie żyje.

Stary podniósł głowę i jego martwa przed chwilą twarz lekko się ożywiła.

– Dopadli go? Mam nadzieję, że zdychał w bólu.

– Prawdopodobnie tak. Zginął na autostradzie Al na północny zachód od miasta. Wpadł motocyklem na osiemnastokołową ciężarówkę. Widziała to agentka Quai d'Orsay.

– Mój Boże – sapnął Stary. – Została z niego mokra plama… – Zmarszczył brwi. – Na pewno?

– Dopóki go nie zidentyfikują, zawsze istnieje cień wątpliwości – odparł Lindros. – Wysłaliśmy im rentgen jego zębów i próbkę DNA, ale Francuzi mówią, że to był straszny wybuch, ogień mógł strawić nawet kości. Przekopanie zgliszcz zajmie im co najmniej dwa dni. Obiecali, że jak tylko coś znajdą, natychmiast nas powiadomią.

Dyrektor kiwnął głową.

– Robbinet wyszedł z tego cało – dodał Lindros. – Jest bezpieczny.

– Kto?

– Jacques Robbinet, francuski minister kultury, przyjaciel i współpracownik Conklina. Baliśmy się, że może być następnym celem Bourne'a.

Umilkli i długo siedzieli w ciszy. Stary się zamyślił. Może o Conklinie, a może zastanawiał się, jaką rolę odgrywa we współczesnym świecie lęk i strach, i podziwiał Hulla za jego umiejętność przewidywania. Pracę w tajnych służbach wywiadowczych rozpoczynał z mylnym przekonaniem, że pomoże ten strach złagodzić, tymczasem jeszcze bardziej go podsycił. Mimo to nigdy nie pomyślał o odejściu z firmy. Nie potrafił sobie wyobrazić innego życia. To, kim był i czego dokonał w tym niewidzialnym dla cywili światku, określało jego istotę.

– Panie dyrektorze, już późno.

Stary westchnął.

– Co ty powiesz, Martin, co ty powiesz…

– Pora wracać do domu, do Madeleine – dodał cicho Lindros.

Dyrektor przetarł ręką twarz. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

– Maddy pojechała do siostry do Phoenix. Dom jest dziś ciemny.

– Mimo to.

Lindros wstał.

– Martin. – Stary odwrócił głowę. – Ta sprawa z Bourne'em… To jeszcze nie koniec.

Lindros zamarł z płaszczem w ręku.

– Nie rozumiem.

– Bourne nie żyje, ale przed śmiercią zdążył zrobić z nas durniów.

– Panie dyrektorze…

– Wystawił nas na pośmiewisko, nie możemy na to pozwolić. Jesteśmy na świeczniku. Zadają nam trudne pytania i jeśli je zignorujemy, będą poważne konsekwencje. – Staremu zabłysły oczy. – Trzeba zamknąć tę przykrą sprawę; niech trafi do lamusa historii. Brakuje nam tylko jednego elementu.

– To znaczy?

– Kozła ofiarnego, Martin, kogoś, kogo wysmarują gównem, podczas gdy my będziemy pachnieć jak róże w maju. – Przeszył Lindrosa ostrym spojrzeniem. – Znasz kogoś takiego?

Lindros poczuł, że w żołądku narasta mu zimna gula lęku.

– No, Martin? – rzucił szorstko Stary. – Mów coś.

Lindros patrzył na niego bez słowa. Zdawało się, że nie może rozewrzeć szczęk.

– Znasz – warknął Stary. – Oczywiście, że znasz.

– Pan to uwielbia, prawda?

Lindros oskarżał go, dyrektor wzdrygnął się w duchu. Nie pierwszy raz cieszył się, że jego ludzie nie mogą wejść mu w drogę, bo gdyby weszli, musiałby ich zniszczyć. Nie, nikt go nie przerośnie, dobrze o to dbał.

1 ... 35 36 37 38 39 40 41 42 43 ... 91 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название