Dziedzictwo Bournea
Dziedzictwo Bournea читать книгу онлайн
David Webb – spokojny wyk?adowca na spokojnym uniwersytecie. Do dnia gdy kula snajpera chybia go o w?os. Ten dzie? oznacza dla Davida powr?t do dawnej to?samo?ci – Jasona Bourne'a, superagenta CIA, wyszkolonego w sztuce zabijania i prze?ycia. Znowu musi nie da? si? zabi? i odkry?, kto i dlaczego na niego poluje. Ale prawd? kryje ostatnie miejsce, do jakiego chcia?by wr?ci? – jego przesz?o??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Zmęczony, jakby nie spał od tygodnia, Jason przeciął marmurowe foyer, podszedł do kontuaru i przedstawił się jako Alexander Conklin.
– Aaa, pan Conklin! Czekaliśmy na pana. Zechce pan chwilę zaczekać.
Recepcjonista zniknął na zapleczu i kilkanaście sekund później wrócił z dyrektorem hotelu.
– Witamy szanownego pana, witamy! Nazywam się Hazas i jestem do pańskiej dyspozycji. – Niski, przysadzisty i ciemnowłosy dyrektor miał cieniutki wąsik i czesał się z przedziałkiem. Wyciągnął do niego rękę, ciepłą i suchą. – Bardzo mi miło. Zechce pan pójść za mną.
Zaprowadził go do biura, otworzył sejf, wyjął z niego pudełko wielkości i kształtu pudełka do butów i kazał mu pokwitować odbiór. Na pudeł- ku widniał napis: ALEXANDER CONKLIN. PRZESYŁKA CZEKA NA ODBIÓR. Stemple? Stempli nie było.
– Ktoś nam ją przyniósł- odparł dyrektor, gdy Bourne zapytał go o stemple.
– Kto?
Hazas bezradnie rozłożył ręce.
– Obawiam się, że nie wiem.
Jason wpadł w gniew.
– Co to znaczy? Nie prowadzicie żadnych ksiąg czy rejestrów?
– Ależ oczywiście, że prowadzimy. Jesteśmy bardzo dokładni we wszystkim. Nie wiem dlaczego, ale w tym szczególnym przypadku w księdze nie ma żadnego wpisu. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się dobrodusznie.
Po trzech dniach nieustannej walki o życie, po wszystkich wstrząsających przeżyciach, Bourne wyczerpał cały zapas cierpliwości. Gniew zastąpiła ślepa furia. Kopnął drzwi, chwycił Hazasa za wykrochmaloną koszulę i pchnął go mocno na ścianę.
– Panie… Conklin! – wyjąkał dyrektor; oczy wyszły mu z orbit. – Naprawdę…
– Gadaj! – krzyknął Bourne. – Ale już!
Przerażony dyrektor był bliski płaczu.
– Ja nic nie wiem! – Kołkowate palce drżały. – Tam jest księga! Niech pan sam zobaczy!
Jason go puścił Hazasa, który osunął się na podłogę, bo natychmiast ugięły się pod nim nogi. Nie zwracając na niego uwagi, Bourne podszedł do kontuaru i otworzył księgę. Wszystkie rubryki pracowicie wypełniały dwa wyraźnie różniące się od siebie charaktery pisma, najpewniej kierownika zmiany dziennej i nocnej. Ze zdziwieniem stwierdził, że umie czytać po węgiersku. Lekko przesunął księgę i uważnie powiódł wzrokiem po kartce, szukając śladów wymazywania, zacierania oryginalnych wpisów. Nie znalazł niczego.
Odwrócił się na pięcie, ponownie chwycił Hazasa za kołnierz i dźwignął go z podłogi.
– Dlaczego nic tu nie ma?
– Panie Conklin, sam tu wtedy byłem. – Dyrektor zbladł jeszcze bardziej. Miał wytrzeszczone oczy i lepką od potu skórę. – Miałem wtedy dyżur. Przysięgam, przesyłka pojawiła się na ladzie nie wiadomo skąd. Nie widziałem, kto ją przyniósł, nie widział tego nikt z personelu. Było południe, koniec doby hotelowej, mnóstwo ludzi. Pewnie ktoś zostawił ją i od
szedł, nie chcąc, żeby go zauważono. To jedyne sensowne wytłumaczenie.
Ma rację, pomyślał Bourne. Oczywiście, że ma rację. Wściekłość nagle minęła. Co ja robię? Dlaczego napadam na Bogu ducha winnego człowieka? Cofnął ręce.
– Przepraszam. Miałem ciężki dzień, trudne negocjacje…
– Nie szkodzi. – Drżącymi rękami Hazas poprawił marynarkę i krawat, nie spuszczając Bourne'a z oczu, jakby bał się, że znów się na niego rzuci. – Tak bywa. Interesy wywołują wielki stres. – Zakaszlał, powoli dochodząc do siebie. – Proponuję kurację odświeżającą w naszym centrum odnowy. Nie ma to jak łaźnia parowa i wanna z masażem. Pomoże panu odzyskać równowagę wewnętrzną.
– To bardzo miło z pańskiej strony, może później.
– Centrum zamykamy o dziewiątej – odparł Hazas; szaleniec wypowiedział pierwsze rozsądne zdanie, więc wyraźnie mu ulżyło. – Ale wystarczy zatelefonować i na pewno na pana zaczekają.
– Innym razem, bardzo dziękuję – odrzekł Bourne, otwierając drzwi. – Może pan przysłać mi na górę pastę i szczoteczkę do zębów? Zapomniałem zabrać ze sobą.
Po wyjściu Bourne'a Hazas otworzył szufladę i trzęsącymi się rękami wyjął butelkę wódki. Nalewając, uronił kilka kropel na otwartą księgę. Miał to gdzieś. Wychylił kieliszek jednym haustem i odczekał, aż palący trunek dotrze do żołądka. Trochę spokojniejszy, podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer.
– Przyjechał dziesięć minut temu – powiedział; nie musiał się przedstawiać. – Wrażenia? To wariat. Jak to? Tak to: nie chciałem mu powiedzieć, kto przyniósł paczkę, i omal mnie nie udusił.
Słuchawka wyślizgiwała mu się ze spoconej dłoni, więc przełożył ją do drugiej ręki i nalał sobie wódki na dwa palce.
– Ależ skąd, oczywiście, że mu nie powiedziałem, a w księdze nie ma żadnego wpisu. Osobiście tego dopilnowałem. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dokładnie to sprawdził… Tak, pojechał na górę. Na pewno.
Wcisnął widełki, wybrał kolejny numer i przekazał tę samą wiadomości komuś innemu, znacznie bardziej przerażającemu. Potem opadł ciężko na fotel i zamknął oczy. Dzięki Bogu, że mam już to za sobą, pomyślał,
Jason wjechał windą na ostatnie piętro. Otworzył kluczem podwójne drzwi z tekowego drewna i wszedł do dużego, luksusowo urządzonego apartamentu. Za oknem był stuletni park, gęsty i ciemny. Wyspa Świętej Małgorzaty… W trzynastym wieku Małgorzata, córka króla Beli IV, wstąpiła do klasztoru sióstr dominikanek, którego jaskrawo oświetlone ruiny widać było na wschodnim brzegu. Rozbierając się po drodze, Bourne od razu ruszył do lśniącej czystością łazienki. Do paczki nawet nie zajrzał. Rzucił ją na łóżko.
Przez dziesięć błogich minut stał pod strumieniem niemal wrzącej wody, a potem namydlił się dokładnie, żeby zmyć z siebie brud i pot. Ostrożnie pomacał żebra i mięśnie piersi, oceniając wyrządzone przez Chana szkody. Bardzo bolało go prawe ramię, więc przez dziesięć minut ostrożnie je rozciągał i delikatnie masował. Gdy chwycił się szczebla drabinki na cysternie, omal nie wyskoczyło mu ze stawu i bolało jak wszyscy diabli. Pewnie pozrywał sobie ścięgna, ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Musiał po prostu uważać na rękę.
Potem trzy minuty lodowatego prysznica i wyszedł z kabiny. Wytarł się, włożył gruby, mięciutki szlafrok, usiadł na łóżku i otworzył paczkę. W środku był pistolet i naboje.
Długo siedział nieruchomo i patrzył. Pistolet miał w sobie coś złowrogiego, sączącą się z lufy ciemność… I nagle zdał sobie sprawę, że ta ciemność wypływa z jego podświadomości. W mgnieniu oka zrozumiał, że prawdziwa rzeczywistość nie ma nic wspólnego z tym, co wyobrażał sobie w centrum handlowym, że nie jest ani starannie poukładana, ani racjonalna, jak matematyczne równanie. W prawdziwym świecie panował chaos, a racjonalność była jedynie systemem, w który ludzie próbowali ująć przypadkowe zdarzenia, żeby stworzyć choćby pozory ładu. Zrozumiał ze zdziwieniem, że tam, na dole, nie wściekł się na Hazasa, tylko na Chana. Chan śledził go, prześladował i w końcu go dopadł. A on nie pragnął niczego więcej, jak tylko zmiażdżyć mu twarz, rozetrzeć ją na proch i wymazać z pamięci.
Rzeźbiony posążek Buddy. Oczami wyobraźni ujrzał czteroletniego Joshuę. W Sajgonie zapadał zmierzch i niebo lśniło zielonozłotym blaskiem. Gdy wrócił z pracy, Joshua biegał nad brzegiem rzeki. Webb – David Webb – wziął go w ramiona, zakręcił nim dokoła i ucałował w oba policzki, chociaż chłopiec bardzo się wzbraniał. Nie lubił, jak ojciec go całuje.
Potem utulił go do snu. Za oknami grały świerszcze i kumkały żaby, a po przeciwległej ścianie pokoju sunęły światła płynących rzeką barek. Czytał bajkę, a Joshua słuchał. W sobotę rano wziął rękawicę, którą przywiózł aż ze Stanów, i zagrali w bejsbol. W promieniach słońca niewinna twarz syna emanowała świetlistym blaskiem.
Szybko zamrugał i wbrew sobie ujrzał Buddę na szyi Chana. Zerwał się z łóżka, z gardłowym krzykiem zrzucił ze stołu lampę, bibularz, podkładkę i kryształową popielniczkę, i zaciśniętymi pięściami zaczął okładać się po głowie. Z rozpaczliwym jękiem upadł na kolana i jak osierocone dziecko kiwał się do przodu i do tyłu, dopóki nie otrzeźwił go dzwonek telefonu.
Znieruchomiał. Z trudem zebrał myśli. Telefon wciąż dzwonił. Przez chwilę miał ochotę nie odbierać. Mimo to odebrał.
– Mówi Janos Vadas. – Cichy, zachrypnięty od papierosów głos. – Kościół Świętego Macieja. Punktualnie o północy, ani sekundy później. – Zanim Jason zdążył cokolwiek powiedzieć, Vadas się rozłączył.
Jason Bourne zginął. Jason Bourne nie żyje – Chan poczuł się tak, jakby wywrócono go na drugą stronę, jakby w jednej chwili odsłonięta wszystkie nerwy i wystawiono je na działanie żrącego powietrza. Dotknął ręką czoła, żeby się upewnić, czy w środku nie płonie.
Był na Orly, rozmawiał z Quay d'Orsay. Zdobycie informacji okazało się śmiesznie łatwe: udał reportera z "Le Monde". Legitymację kupił od paryskiego współpracownika, za horrendalną cenę. Cena była bez znaczenia – pieniędzy miał w bród – ale czekanie trochę go zdenerwowało. Mijały minuty, godziny, nadszedł wieczór i cierpliwość, którą zawsze się chlubił, w końcu się wyczerpała. W chwili gdy zobaczył Davida Webba – a raczej Jasona Bourne'a – czas zmienił bieg i przeszłość stała się nagle teraźniejszością. Znowu zacisnął pięści, znowu poczuł, że pulsują mu skronie. Odkąd go namierzył, ileż to razy omal nie postradał zmysłów? Najgorsze chwile przeżył, siedząc na ławce w parku na starówce i rozmawiając z nim jakby nigdy nic, jakby przeszłość nie miała znaczenia, jakby chodziło o życie kogoś, kogo Chan tylko sobie wyobraził. Nierzeczywistość tego spotkania – chwila, o której marzył od lat, o którą się modlił – zupełnie go wypatroszyła, rozorała mu wszystkie nerwy, wywlekła na wierzch wszystkie uczucia, które przez tyle lat próbował okiełznać i stłumić – niewiele brakowało i by zwymiotował. A teraz to. Wiadomość o śmierci Bourne'a uderzyła go jak obuchem. Zamiast zniknąć, wypełniająca go otchłań stała się jeszcze większa, jeszcze głębsza, jakby chciała go wessać i pożreć. Nie mógł tego znieść, musiał stąd uciec.
Z notatnikiem w ręku rozmawiał z rzecznikiem prasowym Quai d'Orsay, a już w następnej chwili jakaś niewidzialna siła cisnęła go w gąszcz wietnamskiej dżungli, do bambusowej chaty misjonarza Richarda Wicka, wysokiego, szczupłego, ponurego mężczyzny, który znalazł go na bagnach po ucieczce od przemytnika broni. Mimo swego wyglądu Wick lubił się śmiać, a w brązowych oczach miał coś łagodnego i współczującego. Nawracał Chana – Chana barbarzyńcę – próbował zrobić z niego chrześcijanina i był srogim nauczycielem, ale w chwilach bardziej intymnych, jak choćby przy czy po kolacji, był miły i łagodny, i w końcu zdobył jego zaufanie.