Dziedzictwo Bournea
Dziedzictwo Bournea читать книгу онлайн
David Webb – spokojny wyk?adowca na spokojnym uniwersytecie. Do dnia gdy kula snajpera chybia go o w?os. Ten dzie? oznacza dla Davida powr?t do dawnej to?samo?ci – Jasona Bourne'a, superagenta CIA, wyszkolonego w sztuce zabijania i prze?ycia. Znowu musi nie da? si? zabi? i odkry?, kto i dlaczego na niego poluje. Ale prawd? kryje ostatnie miejsce, do jakiego chcia?by wr?ci? – jego przesz?o??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Odstawił filiżankę, włożył rzeźniczy fartuch, a wyczyszczone na błysk buty zmienił na zielone kalosze.
Upił jeszcze łyk wyśmienitej kawy i podszedł do wyłożonej boazerią ściany. Pod ścianą stał stolik z pojedynczą szufladą. Otworzył ją, wyjął z pudełka lateksowe rękawiczki i nucąc wesoło pod nosem, wcisnął guzik. Ściana rozsunęła się; wszedł do sąsiedniego, nader dziwnego pomieszczenia. Czarne betonowe ściany, dźwiękoszczelny sufit, białe kafelki na podłodze, pośrodku wielki odpływ ściekowy – na jednej ze ścian wisiał gumowy wąż. Stał tu tylko drewniany stół, mocno porysowany i poplamiony czarną, zaschniętą krwią, przerobiony według jego wskazówek fotel dentystyczny oraz trójkołowy wózek, na którym leżały błyszczące, najeżone złowieszczymi końcówkami narzędzia, proste, zakrzywione i w kształcie korkociągu.
W fotelu, z rękami i nogami przykutymi do podłokietników i podnóżka siedział Laszló Molnar, nagi, jak go Pan Bóg stworzył. Poraniony, posiniaczony i opuchnięty, miał podkrążone, głęboko zapadnięte i zrozpaczone oczy.
Spalko wszedł do pomieszczenia żwawym krokiem, jak prawdziwy dentysta.
– Mój drogi Laszló, muszę powiedzieć, że wyglądasz coraz gorzej. – Stanął tuż przy nim, żeby Molnar mógł poczuć aromatyczny zapach kawy. – No cóż, nic dziwnego. Masz za sobą ciężką noc. Nie tego się spodziewałeś, idąc do opery, prawda? Ale spokojnie, nie martw się, to jeszcze nie koniec tych podniecających wrażeń. – Postawił filiżankę tuż przy jego łokciu i sięgnął po narzędzia. – Zaczniemy chyba od… tego. Prawda?
– Co… co pan chce zrobić? – wychrypiał Molnar głosem cienkim jak pergamin.
– Gdzie jest doktor Schiffer? – spytał Spalko pogodnie.
Molnar szarpnął głową w lewo i w prawo. Zacisnął zęby, jakby nie chciał, żeby wymknęło mu się choć jedno słowo. Spalko dotknął palcem czubka ostro zakończonego narzędzia.
– Naprawdę nie wiem, dlaczego się wahasz, Laszló. Mam już broń i chociaż doktor Schiffer…
– Uciekł ci sprzed nosa – dokończył szeptem Molnar.
Spalko uśmiechnął się i włożył mu narzędzie do ust. Węgier zawył z bólu. Spalko cofnął się o krok i wypił łyk kawy.
– Jak już bez wątpienia wiesz, to pomieszczenie jest całkowicie dźwiękoszczelne. Nikt cienie usłyszy. Nikt nie przybędzie ci na ratunek, a już na pewno nie Vadas. Vadas nie wie nawet, że zniknąłeś.
Wziął z wózka kleszcze.
– Jak sam widzisz, nie ma żadnej nadziei, przyjacielu – kontynuował. – Chyba że powiesz mi to, co chcę wiedzieć. Tak się złożyło, że jestem twoim jedynym przyjacielem. Tylko ja mogę cię uratować. – Chwycił go za podbródek i pocałował w zakrwawione czoło. – Tylko ja naprawdę cię kocham.
Molnar zacisnął powieki i potrząsnął głową.
Spalko spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie chcę zrobić ci krzywdy, Laszló. Przecież wiesz, prawda? – Jakby na przekór temu, co robił, jego głos cały czas był cichy i łagodny. – Ale martwi mnie twój upór. – Otworzył mu usta i wsunął w nie kleszcze. – Zastanawiam się, czy rozumiesz całą powagę swego położenia.
Ten ból to dzieło Vadasa. Bo to on wpędził cię w ten ślepy zaułek. On i oczywiście Conklin, ale Conklin już nie żyje.
Molnar wydał potworny krzyk. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno miał zęby, ziały teraz głębokie, krwawe dziury.
– Zapewniam cię, że robię to wyjątkowo niechętnie – powiedział w skupieniu Spalko; ważne było, żeby nawet mimo bólu Węgier dobrze go zrozumiał. – Jestem tylko narzędziem twojego uporu. Nie dociera do ciebie, że to Vadas powinien za to zapłacić?
Zrobił krótką przerwę. Krew zbryzgała mu rękawiczki i oddychał tak ciężko, jakby wbiegł schodami na trzecie piętro. Przesłuchanie mimo całej przyjemności bynajmniej nie jest łatwą sztuką. Molnar zakwilił.
– Po co zawracasz sobie tym głowę, Laszló? Modlisz się do Boga, który nie istnieje, który nie może ci pomóc ani cię ustrzec. Jak mówią Rosja nie: "Módl się do Boga, wiosłuj do brzegu". – Spalko uśmiechnął się przyjacielsko. – A Rosjanie wiedzą, co mówią, prawda? Ich historia jest spisana krwią. Najpierw carowie, potem pierwsi sekretarze i aparatczycy, jakby partia była lepsza niż ten czy inny despota!
Powiem ci coś, Laszló. Owszem, Rosjanie zawiedli na całego w polityce, ale do religii podeszli jak trzeba. Bo widzisz, wszystkie religie są fałszywe. Są złudą słabych i strachliwych, mirażem owieczek tego świata, które nie umiejąc przewodzić, chcą, żeby nimi przewodzono. Nieważne, że idą na rzeź. – Spalko pokręcił głową jak zasmucony mędrzec. – Nie, nie, jedyną rzeczywistością jest władza, Laszló. Pieniądze i władza. Liczy się tylko to, nic więcej.
W czasie tej tyrady, wygłoszonej swobodnym tonem głosu rozmowy, która miała przekonać go do Spalki, Molnar jakby się odprężył, ale gdy oprawca znowu zaczął mówić, ogarnięty paniką, wytrzeszczył oczy.
– Tylko ty możesz sobie pomóc. Powiedz, gdzie Vadas ukrył doktora Schiffera.
– Niech pan przestanie! – wysapał Węgier. – Proszę!
– Nie mogę, Laszló. Chyba już to rozumiesz. To ty jesteś panem sytuacji – I żeby mu to zademonstrować, Spalko znowu otwarł mu usta. – Tylko ty możesz mnie powstrzymać!
–
Molnar potoczył wokoło dzikim wzrokiem, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Spalko zauważył to od razu. Więźniowie często reagowali tak pod koniec udanego przesłuchania. Chcąc zdradzić swoje tajemnice, nie podchodzili do konfesjonału krok po kroku, tylko zatrzymywali się i stali w miejscu, dopóki mogli wytrzymać. Tak nakazy- wał im umysł. W pewnym momencie jednak umysł, niczym napięta gumowa taśma, rozciągał się do granic możliwości i pękając, wkraczał w nową rzeczywistość, po mistrzowsku zaaranżowaną przez przesłuchującego.
– Ja nie…
– Mów, Laszló – kusił Spalko aksamitnym głosem, głaszcząc więźnia po spoconym czole. – Mów. Powiedz, gdzie jest Schiffer, i wszystko skończy się jak zły sen.
Molnar przewrócił oczami.
– Obiecuje pan? – spytał jak małe dziecko.
– Zaufaj mi, jestem twoim przyjacielem. Chcę tego samego co ty. Chcę, żebyś przestał cierpieć.
Molnar się rozpłakał. Oczy wezbrały mu wielkimi łzami, które spływając po policzkach, mętniały i różowiały. Potem zaczął łkać, jak nie łkał, odkąd był dzieckiem.
Spalko milczał. Wiedział, że to krytyczny moment. Teraz albo nigdy: albo Molnar skoczy w przepaść, na której skraj sprytnie go zwabiono, albo pogrąży się w bólu.
Ciałem Węgra wstrząsała burza uwolnionych przez Spalka uczuć. Odchylił do tyłu głowę. Twarz miał szarą i straszliwie ściągniętą; szkliste i wciąż załzawione oczy zapadły się jeszcze głębiej. Po czerstwych policzkach miłośnika opery, podstępnie znarkotyzowanego w Undergroundzie, nie pozostało ani śladu. Zmienił się. Był do cna wypalony.
– Boże, przebacz mi… – wychrypiał. – Doktor Schiffer jest na Krecie. – Bełkotliwym głosem podał adres.
– Grzeczny chłopczyk – powiedział łagodnie Spalko. Zdobył ostatni kawałek układanki. Jeszcze tego wieczoru jego "ekipa" wyruszy w drogę. Znajdą Schiffera i wyciągną z niego wszystko to, co niezbędne do przeprowadzenia ataku na hotel Oskjuhlid.
Gdy rzucił kleszcze na wózek, Molnar zaskomlał jak zwierzę i przewrócił nabiegłymi krwią oczami. Wyglądało na to, że zaraz znowu się rozpłacze.
Czułym, powolnym gestem Spalko przytknął mu do ust filiżankę i z całkowitą obojętnością patrzył, jak Węgier zachłannie pije słodką, gorącą kawę.
– Wybawienie. Nareszcie. – Nie wiadomo, czy powiedział to do siebie czy do niego.
Rozdział 13
Gmach Parlamentu wyglądał wieczorem jak wielka tarcza, jedna z tych, którymi Węgrzy odpierali niegdyś ataki nieprzyjacielskich hord. Przeciętnemu turyście, zafascynowanemu jego ogromem i pięknem, wydawał się trwały, ponadczasowy i niezniszczalny. Ale dla Jasona, który przybył tu z Waszyngtonu po przerażającej podróży przez Paryż, był tylko pałacem z bajek dla dzieci, budowlą z nieziemsko białego kamienia i wyblakłej miedzi, która mogła lada chwila runąć pod naporem ciemności.
W ponurym nastroju wysiadł z taksówki przed lśniącą kopułą centrum handlowego Mammut, gdzie zamierzał kupić sobie nowe ubranie. Przekroczył granicę jako Pierre Montefort, francuski kurier wojskowy, dlatego poddano go jedynie pobieżnej kontroli. Przed przybyciem do hotelu, gdzie chciał zameldować się jako Alexander Conklin, musiał jednak pozbyć się munduru.
Kupił sztruksowe spodnie, bawełnianą koszulę, czarny golf, czarne buty z cienką podeszwą i czarną skórzaną kurtkę. Chodząc po sklepach i stopniowo chłonąc energię tłoczących się w nich ludzi, po raz pierwszy od wielu dni poczuł, że jest naprawdę wolny. Zdawał sobie sprawę, że to nagłe polepszenie nastroju wynika z rozwiązania zagadki Chana. Chan nie był Joshuą. Oczywiście, że nie: był tylko znakomitym aktorem. Ktoś – albo sam Chan, albo ludzie, którzy go wynajęli – chciał go poruszyć, chciał nim wstrząsnąć, żeby się zdekoncentrował się i zapomniał o śmierci Aleksa Conklina i Mo Panova. Nie zdołali go zabić, więc chcieli przynajmniej, żeby zaczął ścigać cień swojego zmarłego syna. Skąd Chan lub ci, którzy go wynajęli, tyle o nim wiedział, to zupełnie inna sprawa. Najważniejsze, że teraz, gdy początkowy szok ustąpił miejsca racjonalnemu myśleniu, jego logiczny umysł mógł podzielić rzeczywistość na niezależne części, przeanalizować je i opracować plan działania.
Potrzebne mu były informacje, których mógł dostarczyć tylko Chan. Musiał odwrócić role i wciągnąć go w zasadzkę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wiedząc, dokąd leci transportowiec Rush Service, Chan też poleciał do Paryża. Niewykluczone, że słyszał nawet o jego "śmierci" na autostradzie Al. Jeśli umiał tyle co on, a na pewno umiał, był również kameleonem, mistrzem kamuflażu. Gdzie więc tych informacji szukać? Na jego miejscu Bourne zacząłby od Quay d'Orsay.
Dwadzieścia minut później złapał taksówkę, z której wysiadał akurat pasażer, i wkrótce potem stanął przed imponującym kamiennym portykiem hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty. Portier w liberii wprowadził go do środka.