Dziedzictwo Bournea
Dziedzictwo Bournea читать книгу онлайн
David Webb – spokojny wyk?adowca na spokojnym uniwersytecie. Do dnia gdy kula snajpera chybia go o w?os. Ten dzie? oznacza dla Davida powr?t do dawnej to?samo?ci – Jasona Bourne'a, superagenta CIA, wyszkolonego w sztuce zabijania i prze?ycia. Znowu musi nie da? si? zabi? i odkry?, kto i dlaczego na niego poluje. Ale prawd? kryje ostatnie miejsce, do jakiego chcia?by wr?ci? – jego przesz?o??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Chan zaufał mu do tego stopnia, że pewnego wieczoru postanowił opowiedzieć mu o swojej przeszłości, odsłonić przed nim duszę. Chciał zostać uleczony, uzdrowiony, chciał zwymiotować ropień, który sączył w niego śmiertelny jad i nieustannie się rozrastał. Pragnął wyrzucić z siebie wściekłość za to, że go porzucono, wyzbyć się jej do samego końca, bo wreszcie zrozumiał, że jest więźniem najskrajniejszych uczuć i emocji.
Bardzo chciał mu to wszystko opisać, powiedzieć, co go dręczy, lecz nie znalazł okazji. Wick był za bardzo zajęty niesieniem słowa bożego na tych "zapomnianych przez Boga bagniskach". Dlatego założył i prowadził kilka grup studiujących Pismo Święte i zapisał go na wszystkie zajęcia. Miał też swoją ulubioną rozrywkę: kazał mu stawać przed grupą i recytować z pamięci fragmenty Biblii. Chan czuł się wtedy jak skretyniały mędrzec, którego pokazują za pieniądze w lunaparku.
Nienawidził tego, te występy go upokarzały. Dziwne, ale im bardziej Wick był z niego dumny, tym upokorzenie było większe. Któregoś dnia trafił do nich nowy chłopiec, sierota, syn znajomych Wicka, w dodatku biały, i pewnie dlatego misjonarz przelał na niego całą miłość i uwagę, której Chan tak bardzo łaknął i której – dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę – nigdy tak naprawdę nie miał. Mimo to odrażające występy przed grupą nie ustały, a nowy siedział bez słowa i przyglądał mu się, wolny od wstydu i upokorzenia.
Chan nigdy tego Wickowi nie wybaczył i dopiero w dniu ucieczki pojął głębię jego zdrady. Jego dobroczyńca i opiekun wcale się nim nie interesował; chodziło mu wyłącznie o powiększenie kolekcji nawróconych, o podarowanie Bogu jeszcze jednej owieczki.
Do strasznej rzeczywistości przywrócił go dzwonek telefonu. Spojrzał na wyświetlacz, przeprosił rzecznika i odszedł na bok, szukając anonimowości w tłumie dziennikarzy.
– Cóż za niespodzianka.
– Gdzie jesteś? – rzucił krótko Spalko, jakby miał na głowie za dużo spraw.
– Na Orly. Właśnie dowiedziałem się, że Webb nie żyje.
– Ach tak?
– Podobno wpadł motocyklem na ciężarówkę. – Chan czekał na reakcję, ale Spalko milczał. – Nie cieszy się pan? Nie tego pan chciał?
– Nie oblewaj jego śmierci przedwcześnie, Chan – odparł oschle Spalko. – Mój człowiek z hotelu Dunabius Grand doniósł mi właśnie, że wprowadził się do nich niejaki Conklin. Alexander Conklin.
Chan doznał tak silnego wstrząsu, że ugięły się pod nim nogi i musiał oprzeć się o ścianę.
– Webb?
– A któżby? Duch Conklina?
Chan stwierdził z rozdrażnieniem, że czoło ma zlane zimnym potem.
– Skąd pewność, że to on?
– Mój człowiek go opisał, widziałem policyjne zdjęcie.
Chan zacisnął zęby. Czuł, że rozmowa źle się skończy, mimo to nieubłaganie parł naprzód.
– Wiedział pan, że David Webb to Jason Bourne. Dlaczego nie powiedział mi pan prawdy?
– Nie widziałem powodu- odparł beznamiętnie Spalko. – Chciałeś Webba, dałem ci Webba. Nie mam zwyczaju czytać w czyichś myślach. Ale pochwalam twoją rzutkość i przedsiębiorczość.
Chanem wstrząsnął spazm gniewu. Z trudem zapanował nad głosem.
– Jak pan myśli, skoro Bourne dotarł aż do Budapesztu, jak szybko pana wytropi?
– Przedsięwziąłem już kroki, żeby do tego nie doszło – odrzekł Spalko. – Ale pomyślałem sobie, że nie musiałbym tego robić, gdybyś zabił sukinsyna wtedy, kiedy miałeś okazję.
Chan, nie ufając człowiekowi, który go okłamał i który próbował grać nim jak pionkiem na szachownicy, poczuł jeszcze silniejszy gniew. Spalko chciał, żeby to on zabił Bourne'a, ale dlaczego? Zanim dokona swojej prywatnej zemsty, musi się tego dowiedzieć. Stracił resztkę opanowania, więc głos miał szorstki i ostry.
– Dobrze, zabiję go – powiedział. – Ale na moich warunkach i według mojego, nie pańskiego kalendarza.
Humanistas Ltd. miała trzy hangary na lotnisku Ferihegya. W jednym z nich, przy małym samolocie odrzutowym z firmowym logo na burcie – ludzka dłoń, na dłoni zielony krzyż – stała ciężarówka z kontenerem. Umundurowani mężczyźni kończyli załadunek skrzyń z bronią, które liczył i porównywał z listą stojący obok Hasan Arsienow. Gdy odszedł na chwilę, żeby z kimś porozmawiać, Spalko spojrzał na Zinę i powiedział:
– Za kilka godzin lecę na Kretę. Chcę, żebyś poleciała ze mną.
Zina szeroko otworzyła oczy.
– Mam wrócić z Hasanem do Czeczenii, żeby dokończyć przygotowania do naszej misji.
Spalko spojrzał na nią przenikliwie.
– Hasan cię tam nie potrzebuje. Co więcej, uważam, że poradzi sobie lepiej, jeśli… nie będziesz go rozpraszała.
Nie mogła oderwać od niego oczu.
– Chcę, żeby wszystko było zupełnie jasne, Zino. – Arsienow wracał do nich. – To nie rozkaz. Decyzja należy wyłącznie do ciebie.
Mimo dwuznacznej sytuacji i pośpiechu mówił powoli i wyraźnie, żeby dotarło do niej każde słowo. Dawał jej szansę – z czego nie zdawała sobie sprawy – lecz było oczywiste, że jest to przełomowa chwila jej życia, że cokolwiek postanowi, nie będzie odwrotu; powiedział to tak, że musiała zrozumieć. Decyzja należała do niej, tak, ale Zina czuła, że jeśli powie "nie", coś się dla niej na zawsze skończy. Rzecz w tym, że wcale nie chciała odmówić.
– Zawsze chciałam zobaczyć Kretę – szepnęła; Arsienow był tuż- tuż.
Spalko kiwnął głową i spojrzał na Hasana.
– Wszystko się zgadza?
Czeczen spojrzał na nich znad podkładki z klipsem.
– Jakżeby inaczej, Szejku? – Zerknął na zegarek. – Za godzinę wracamy do kraju.
– Zina poleci na Kretę – odparł swobodnie Spalko. – Na Wyspach Owczych przerzucamy broń na kuter rybacki, potem płyniemy do Islandii i chcę, żeby któreś z was tam było. Ty musisz wracać do oddziału. Na pewno wypożyczysz mi ją na kilka dni – dodał z uśmiechem.
Arsienow zmarszczył czoło, zerknął na Zinę, która – jak na bystrą kobietę przystało – odpowiedziała mu obojętnym spojrzeniem, i kiwnął głową.
– Oczywiście, jak sobie życzysz, Szejku.
Spalko skłamał i Zina stwierdziła, że to ją interesuje. Wciągnął ją do swego małego spisku, dlatego była podniecona i zdenerwowana. Widziała minę Hasana i przez chwilę miała wyrzuty sumienia, ale zaraz potem pomyślała o czekającej ją tajemnicy i o słodkim jak miód głosie Szejka. "Za kilka godzin lecę na Kretę. Chcę, żebyś poleciała ze mną".
Spalko wyciągnął rękę i Arsienow uścisnął ją jak rzymski wojownik.
– La illaha Allah.
– La illaha Allah – odrzekł Hasan, lekko pochylając głowę.
– Przed hangarem czeka limuzyna. Odwiezie cię do terminalu. Do zobaczenia w Reykjaviku, przyjacielu. – Spalko odszedł, żeby porozmawiać z pilotem; Zina musiała się pożegnać ze swoim aktualnym kochankiem.
Chanem miotały zupełnie nieznane emocje. Czekał na lotnisku już od czterdziestu minut, mimo to wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku, jaki przeżył na wieść, że Bourne żyje. Z twarzą ukrytą w dłoniach na próżno próbował doszukać się w świecie jakiegoś sensu. Ktoś taki jak on, człowiek, którego przeszłość nieustannie mieszała się z teraźniejszością, nie potrafił ująć go w żaden sensowny wzór. Przeszłość była tajemnicą, a jego pamięć dziwką podświadomości, ladacznicą, która zniekształcała fakty i wydarzenia lub całkowicie je pomijała, wiernie służąc wezbranemu jadem wrzodowi, który w nim rósł.
Ale te emocje były jeszcze gwałtowniejsze i bardziej niszczące. O tym, że Bourne żyje, dowiedział się od Spalki, i to doprowadzało go do furii., Co się stało z jego wyostrzonymi zmysłami? Dlaczego niczego nie sprawdził? Czy ktoś tak dobrze wyszkolony jak Bourne wpadłby motocyklem na ciężarówkę? I gdzie były zwłoki? Czy je zidentyfikowano? Rzecznik powiedział, że wciąż przeszukują rozbity samochód: eksplozja i ogień dokonały tak wielkich zniszczeń, że znalezienie czegokolwiek w poskręcanym i całkowicie wypalonym wraku może potrwać wiele godzin, a nawet dni, i że nawet wtedy może nie wystarczyć im materiału do przeprowadzenia stuprocentowo pewnej identyfikacji. Zderzenie – na jego miejscu zrobiłby to samo; przed trzema laty opracował nawet identyczny wariant ucieczki podczas akcji w dokach Singapuru.
Ale wciąż nie dawało mu spokoju inne pytanie i chociaż próbował o nim zapomnieć, uporczywie powracało. Co poczuł w chwili, gdy dowiedział się, że Bourne żyje? Radość? Strach? Gniew? Rozpacz? Czy może wszystko to naraz, mdlącą mieszaninę nieokiełznanych emocji, gamę odczuć na klawiaturze podświadomości?
Wywołano jego lot i wciąż oszołomiony stanął w kolejce do odprawy.
Zamyślony Spalko minął wejście do kliniki Eurocenter Bio- I przy Hattyu utca 75. Wyglądało na to, że ma problem: Chana. Chan był pożyteczny, owszem. Nie ulegało wątpliwości, że jako znakomicie wyszkolony zabójca eliminował wyznaczone cele sprawniej od innych, ale nawet ten wyjątkowy talent bladł w porównaniu z zagrożeniem, jakie teraz stwarzał. Nie dawało mu to spokoju od chwili, gdy Chan po raz pierwszy zawiódł, pozwalając Bourne'owi uciec. Było w tym coś nieprawidłowego, obcego, coś, co tkwiło mu w gardle jak ość. Próbował ją odkrztusić, próbował przełknąć, ale nie mógł. Podczas ostatniej rozmowy z Chanem uzmysłowił sobie, że trzeba go niezwłocznie zlikwidować. Nie mógł dopuścić, żeby któryś z nich przeszkodził mu w akcji w Reykjaviku. Bourne czy Chan, teraz to już wszystko jedno. Obaj byli równie niebezpieczni.
Wszedł do kawiarni za rogiem brzydkiego nowoczesnego gmachu kliniki i uśmiechnął się do mężczyzny, który powitał go lekkim skinieniem głowy.
– Przepraszam, Peter. – Usiadł przy stoliku.
Doktor Peter Sido uspokoił go gestem ręki.
– Nie ma za co, Stiepanie. Wiem, że jesteś bardzo zajęty.
– Ale nie na tyle, żeby zrezygnować z poszukiwań doktora Schiffera. – I dzięki Bogu! – Sido dodał śmietanki do kawy. – Naprawdę nie wiem,
co bym zrobił bez ciebie i twoich kontaktów. Kiedy odkryłem, że zniknął, omal nie postradałem zmysłów!
– Spokojnie, z każdym dniem jesteśmy coraz bliżej. Zaufaj mi.
– Ufam ci całkowicie. – Sido miał nijaką twarz i w ogóle był nijaki. Średniego wzrostu i wagi, miał powiększone przez okulary oczy koloru błota i krótkie brązowe włosy, które układały mu się na głowie, jak chciały. Był w tweedowym garniturze w jodełkę, lekko przetartym na rękawach, w białej koszuli i brązowo- czarnym krawacie, który wyszedł z mody co najmniej przed dziesięciu laty. Wyglądał jak komiwojażer albo przedsiębiorca pogrzebowy, ale