Diabelska Alternatywa
Diabelska Alternatywa читать книгу онлайн
Rok 1982. W obliczu kl?ski g?odu Rosjanie licz? na pomoc Amerykan?w i dostawy zbo?a z USA. Po obu stronach Atlantyku s? jednak tacy, kt?rzy chc? wykorzysta? t? sytuacj? do spowodowania ?wiatowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochank?w, obywateli obu supermocarstw, mo?e uratowa? ?wiat przed zag?ad?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Przecież żaden agent świata nie jest wart tyle, co sukces rozmów w Castletown!
– To prawda – odparł Matthews – ale trzeba także brać pod uwagę to, co powiedział Bob Benson. Osobiste ryzyko “Słowika” wiąże się z innymi jeszcze niebezpieczeństwami. Jeśli zostanie zdemaskowany i schwytany, całe Pohtbiuro dowie się, jakie przekazał informacje. A wtedy mogą natychmiast zerwać rozmowy w Castletown. A zatem “Słowika” trzeba albo przyciszyć, albo wywieźć… ale nie wcześniej, nim traktat będzie dopięty na ostatni guzik i podpisany. A to może potrwać jeszcze pół roku.
Tego samego wieczoru, podczas gdy w Waszyngtonie słońce stało jeszcze wysoko, “Sanadria” rzuciła kotwicę na redzie Odessy. Kiedy ucichł szczęk kotwicznego łańcucha, na frachtowcu zapadła cisza, zakłócana jedynie cichym buczeniem generatorów w maszynowni i sykiem pary wydostającej się spod pokładu. Drake, oparty o reling na dziobie, patrzył, jak zapalają się światła w porcie i w mieście.
Na zachód od statku, na północnym krańcu portu, znajdowały się pirsy naftowe i rafineria, otoczone wysokim żelaznym ogrodzeniem. Ku południowi ciągnęło się opiekuńcze ramię falochronu, opasujące port. Dziesięć mil dalej wpada do morza rzeka Dniestr – przez bagniste tereny, na których pięć miesięcy temu Myroslaw Kamynski skradł łódkę i podjął desperacką ucieczkę ku wolności. Dzięki niemu dzisiaj Andrew Drake – nie, Andrij Dracz! – przybywał na ziemię swych przodków; przybywał uzbrojony.
Kapitan Thanos dostał wiadomość, że statek zostanie wprowadzony do portu i zacumowany przy nabrzeżu dopiero jutro. Na razie zjawili się na pokładzie kontrolerzy sanitarni i celnicy, ale spędzili tu zaledwie godzinę: zamknięci z kapitanem w jego kajucie degustowali szkocką whisky najwyższego gatunku, trzymaną specjalnie na tę okazję; żadnego szperania po statku nie było. Obserwując, jak łódź celników odpływa od burty, Drake zastanawiał się, czy Thanos mógłby go zdradzić. Byłoby to całkiem łatwe: Drake, aresztowany, pozostałby na brzegu, a kapitan pożeglowałby w siną dal ze swoimi pięcioma tysiącami dolarów.
Wszystko zależy – pomyślał – od tego, czy Thanos uwierzył w historię o pieniądzach wiezionych dla narzeczonej. Jeśli tak, to nie miał żadnego powodu, by traktować go jako persona non grata, przestępstwo bowiem było nieznaczne. Marynarze Thanosa wozili kontrabandę do Odessy dosłownie w każdym rejsie, a w końcu banknoty dolarowe to tylko pewien rodzaj małego szmuglu. Gdyby zaś kapitan odkrył obecność sztucera i rewolwerów, prościej i bezpieczniej niż denuncjować Drake'a w Odessie byłoby wyrzucić cały ten towar do morza, a bohaterowi afery dać tęgiego kopniaka po powrocie do Pireusu. Mimo tych optymistycznych kalkulacji Drake nie mógł ani jeść, ani zasnąć tego wieczora.
Tuż po wschodzie słońca na pokład wszedł pilot. “Sanadria” podniosła kotwicę, przyjęła hol i popłynęła wolno między falochronami w stronę nabrzeża. Mieli szczęście; Drake słyszał bowiem, że w Odessie, najbardziej zatłoczonym porcie ZSRR, zdarza się bardzo długo czekać na miejsce przy nabrzeżu. Nic dziwnego – pomyślał – że potrzebują tych “Vacuvatorów”. Nawet nie domyślał się, jak bardzo potrzebują. Kiedy dźwigi portowe zaczęły rozładowywać statek, marynarzom pozwolono zejść na ląd.
W trakcie rejsu Drake zaprzyjaźnił się ze stolarzem “Sanadrii”, Grekiem w średnim wieku, który kiedyś odwiedził Liverpool i odtąd biegle używał dwudziestu znanych mu angielskich słów. Powtarzał je w kółko z wyraźną satysfakcją, ilekroć spotkał Drake'a, a ten za każdym razem szaleńczym potakiwaniem wyrażał swoją radość i aprobatę. Wyjaśnił Constantinowi – trochę po angielsku, trochę na migi – że ma dziewczynę w Odessie i wiezie dla niej prezenty. Grekowi bardzo się to spodobało. Teraz, z tuzinem innych marynarzy, zeszli po trapie i pomaszerowali w stronę bramy portu. Drake włożył najlepszy ze swych kożuchów, choć dzień był raczej ciepły. Constantin dźwigał na ramieniu płócienną torbę, a w niej parę butelek eksportowej szkockiej.
Cały port w Odessie odgrodzony jest od miasta i jego mieszkańców wysokim żelaznym płotem, zwieńczonym drutem kolczastym i oświetlonym jupiterami. Główna brama portowa jest zwykle w ciągu dnia otwarta: opuszczony jest tylko ciężki biało-czerwony szlaban. Tędy przejeżdżają ciężarówki z towarami, pod czujnym okiem dwóch uzbrojonych milicjantów i całego tłumu celników. Wyjście dla pieszych blokuje długi, wąski barak; jedne jego drzwi wychodzą na teren portu, drugie – do miasta. Do tego właśnie baraku weszła pod wodzą Constantina cała grupa z “Sanadrii”. Był tu długi kontuar, obsługiwany przez jednego celnika, i kiosk kontroli paszportowej z wopistą i milicjantem. Wszyscy trzej wyglądali nędznie i mieli nadzwyczaj znudzone miny. Constantin podszedł wprost do celnika i rzucił na ladę swoją torbę. Urzędnik otworzył ją i wyciągnął butelkę whisky. Constantin pokazał na migi, że to prezent; celnik zdobył się na przyjazny uśmiech i schował butelkę pod ladę. Teraz Constantin objął muskularnym ramieniem Drake'a i pociągnął go w stronę kontuaru.
– Drug – powiedział i uśmiechnął się promiennie. Celnik skinął głową na znak, że zrozumiał: przyjaciel stolarza powinien być odpowiednio potraktowany. Teraz i Drake uśmiechnął się szeroko. Cofnął się nieco i popatrzył na celnika takim wzrokiem, jakim dobry sprzedawca odzieży patrzy na klienta. Potem zrobił krok do przodu, zdjął z siebie kożuch i uniósł go wysoko, dając do zrozumienia, że on i celnik są niemal tego samego wzrostu. Urzędnik nie trudził się jednał przymiarkami, to był świetny kożuch, wart więcej niż cała jego miesięczna pensja. Uśmiechem wyraził swoje uznanie, wsunął kozach pod kontuar i przepuścił całą grupę dalej.
Wopista i milicjant nie okazali najmniejszego zdziwienia. Dla nich była druga butelka whisky. Marynarze z “Sanadrii” oddali wopiście swoje książeczki morskie lub – jak Drake – paszporty i dostali w zamian przepustki portowe, które oficer wyciągał z przewieszonej przez ramię raportówki. Parę minut później towarzystwo z “Sanadrii” wynurzyło się na światło dzienne po drugiej stronie baraku.
Drake miał umówione spotkanie w kawiarence w dzielnicy portowej – w gąszczu starych brukowanych uliczek, niedaleko pomnika Puszkina, gdzie teren zaczyna, wznosić się stromo ku centrum miasta. Znalazł kawiarnię po trzydziestu minutach wędrówki, rozstawszy się z kolegami marynarzami pod pozorem spotkania z mityczną narzeczoną. Constantin zresztą nie protestował. Musiał przecież odwiedzić swoich przyjaciół z tutejszego półświatka i sprzedać cały worek dżinsów.
W południe w kawiarni pojawił się Lew Miszkin. Był czujny, skupiony, usiadł w odległym kącie i niczym nie zdradził, że zna Drake'a. Wypiwszy swoją kawę wstał i opuścił kawiarnię. Drake poszedł za nim. Dogonił go jednak dopiero wtedy, gdy wyszli na szeroki nadbrzeżny Bulwar Primorski. Rozmawiali półgłosem, przechadzając się.
Drake zgodził się, by pierwszą partię towaru dostarczyć jeszcze tego samego wieczora: rewolwery zatknie za pasek, a wzmacniacz obrazu umieści w torbie, pod dwiema butelkami whisky. Jego wizyta w mieście nie powinna wzbudzić podejrzeń: wielu zachodnich marynarzy wybierze się wieczorem do knajp w dzielnicy portowej. Aby lepiej zamaskować rewolwery, włoży na siebie następny kożuch, a zapięte guziki będą czymś całkiem naturalnym w wieczornym chłodzie. Miszkin i Łazariew spotkają się z nim pod pomnikiem Puszkina i tam odbiorą towar.
Tuż po ósmej Drake wszedł ponownie do baraku kontroli celnej z pierwszą częścią swego ładunku. Wesoło pozdrowił celnika, który natychmiast odesłał go do kolegi zajmującego się paszportami. Ten bez słowa wydał Drake'owi przepustkę i ruchem brody wskazał na otwarte drzwi do miasta. Wkrótce Andrew znalazł się u stóp pomnika Puszkina i podziwiał szlachetną głowę poety na tle gwiazd. Z ciemności, spoza pobliskich platanów, wyłoniły się dwie postaci.
– Były jakieś kłopoty? – spytał Łazariew.
– Żadnych.
– No to do roboty – rzekł Miszkin. Obaj mieli ze sobą duże aktówki, jakie w ZSRR nosi co dzień każdy niemal mężczyzna. W tych milionach teczek nie ma jednak na ogół żadnych papierów: jest to męska wersja siatki na zakupy, z jaką nie rozstają się tutejsze kobiety, a którą wszyscy nazywają “torbą być-może”. Nazwa bierze się z niejasnej nadziei, jaką żywi każdy przechodzień, że być może “rzucą” jakiś interesujący towar do nabycia – a on zdąży go kupić przed wyczerpaniem całej dostawy albo nawet (szczyt sukcesu) zanim ustawi się tasiemcowa kolejka. Miszkin schował wzmacniacz obrazu do swojej teczki, która była większa. Łazariew zapakował do swojej oba rewolwery, zapasowe magazynki i pudełko z nabojami do sztucera.
– Odpływamy jutro wieczorem – powiedział Drake. – Dlatego sztucer będę musiał wam dostarczyć już rano.
– Cholera! – zaklął Miszkin. – Przy świetle dziennym to nie będzie łatwe. Słuchaj, Dawid, ty lepiej znasz port. Gdzie można by to zrobić?
Łazariew zastanawiał się przez chwilę.
– Jest tam taka uliczka między dwoma warsztatami naprawy dźwigów.
Opisał te warsztaty, pomalowane na brudnoszary kolor, niezbyt odległe od bramy portu.
– Uliczka jest krótka i wąska. Z jednej strony dochodzi prawie do morza, z drugiej kończy się na starym dziurawym murze. Wejdziesz tam od strony morza punktualnie o jedenastej. Ja podejdę pod mur od drugiej strony. Jeśli w uliczce ktoś będzie, idź spokojnie dalej, obejdź dokoła warsztat i próbuj jeszcze raz. Jeśli uliczka będzie pusta, przerzuć towar przez mur, a my go już zabierzemy.
– W czym to przyniesiesz? – spytał Miszkin.
– W torbie podróżnej… mam taką, długą prawie metr, a owinę kożuchem.
Łazariew nagle przerwał rozmowę.
– Ktoś idzie, zmywamy się!
Kiedy Drake wracał na “Sanadrię”', w baraku celników pracowała już inna zmiana; zrewidowali go, ale był zupełnie czysty. Nazajutrz poprosił kapitana Thanosa o jeszcze jedno zwolnienie na brzeg, tłumacząc, że chce jak najdłużej przebywać ze swą narzeczoną. Thanos zwolnił go od zajęć na pokładzie i pozwolił odejść. W baraku celnym Drake przeżył nieprzyjemną chwilę. Kazano mu wywrócić kieszenie; położył na podłodze swoją długą torbę i posłusznie zrobił, co kazali. Z kieszeni wypadły cztery banknoty dziesięciodolarowe. Celnik, który wyglądał, jakby był w złym humorze, pogroził ostrzegawczo palcem i skonfiskował Drake'owi dolary. Na torbę nie zwrócił uwagi. Zapewne kożuchy uważał za dopuszczalną kontrabandę – dolarów nie.