Przybi? Pi?tk?

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Przybi? Pi?tk?, Evanovich Janet-- . Жанр: Иронические детективы. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Przybi? Pi?tk?
Название: Przybi? Pi?tk?
Автор: Evanovich Janet
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 275
Читать онлайн

Przybi? Pi?tk? читать книгу онлайн

Przybi? Pi?tk? - читать бесплатно онлайн , автор Evanovich Janet

Co czeka Stephanie?- wuj Fred znikn?? bez ?ladu- w torbie na ?mieci znajduje si? cia?o- po mie?cie goni j? paskudny bukmacher- babcia Mazurowa chce pos?u?y? si? paralizatorem- Stephanie mo?e korzysta? z wozu tylko przez czterdzie?ci osiem godzin- dwaj m??czy?ni pr?buj? zaci?gn?? j? do ???ka- nie ma odpowiedniej kiecki na mafijne wesele- jest jeszcze ma?y w?ciek?y cz?owieczek, kt?ry nie chce wynie?? si? z jej mieszkania…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 53 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Okay, może to nie najlepszy pomysł, odwiedzać akurat teraz Morellego. Może powinnam najpierw pojechać do domu, żeby ogolić nogi i wygrzebać z szafy jakąś seksowną bieliznę. A może lepiej poczekać do jutra. Dwadzieścia cztery godziny, tak plus minus. Nie byłam pewna, czy tyle wytrzymam. Miał rację. Przypiliło mnie.

Zachowuj się rozsądnie! – powiedziałam sobie. Tu chodzi o prosty akt seksualny. A nie jest to coś, co wymaga natychmiastowego działania, jak na przykład atak serca. Można z tym poczekać dwadzieścia cztery godziny.

Wzięłam głęboki oddech. Dwadzieścia cztery godziny.

Czułam się znacznie lepiej. Kontrolowałam sytuację. Byłam kobietą rozsądną. Wrzuciłam bieg i ruszyłam przed siebie.

Bułka z masłem. Wytrzymam.

Dojechałam do skrzyżowania i dostrzegłam w lusterku światła jakiegoś wozu.

Niewielu ludzi mieszkających w okolicy wybierało się o takiej porze do pracy. Skręciłam na rogu, zatrzymałam się, zgasiłam światła i obserwowałam. Wóz stanął przed domem Morellego. Po kilku minutach zobaczyłam, że wysiada z niego Joe i idzie do siebie. Wóz ruszył powoli w moją stronę.

Zacisnęłam dłonie na kierownicy, by porsche nie uległ pokusie. Bałam się, że wrzuci wsteczny i pogna z powrotem pod dom Morellego. Niespełna dwadzieścia cztery godziny, powtarzałam, i moje nogi będą gładkie jak jedwab, a włosy czyste jak łza. Zaraz, zaraz! Przecież Mo-relli ma w domu prysznic i maszynkę do golenia. Po co się zgrywać? Nie ma sensu czekać.

Wrzuciłam wsteczny w chwili, gdy tamten wóz dojechał do skrzyżowania. Dostrzegłam przelotnie osobę za kierownicą i serce zamarło mi w piersi. To była Terry Gilman.

Mogę prosić o powtórzenie? Terry Gilman!

Przed oczami zamigotały mi czerwone plamy. Cholera. Ale ze mnie idiotka. Nie podejrzewałam. Myślałam, że się zmienił. Wierzyłam, że jest inny niż reszta Morellich. Ja się martwiłam o włosy na nogach, a Morelli tymczasem włóczył się z Terry Gilman i robił z nią Bóg wie co. Au! Ta myśl była jak porządny kopniak w głowę.

Patrzyłam zmrużonymi oczami za samochodem, który zjechał ze skrzyżowania i ruszył dalej. Terry mnie nie zauważyła. Zastanawiała się pewnie, jak spędzić resztę nocy. Zarżnąć na przykład czyjąś babkę.

Kogo w końcu obchodził Morelli? Mnie nie. Obchodziła mnie tylko czekolada.

Położyłam stopę na pedale gazu i ruszyłam spod krawężnika. Wszyscy z drogi. Stephanie ma porsche boxtera i potrzebuje snickersa.

Dojechałam do supermarketu w rekordowym czasie, przemknęłam przez sklep jak burza i wyszłam z pełną torbą. Hej, Morelli, spróbuj temu dorównać!

Wjechałam na parking z prędkością ponaddźwiękową, zatrzymałam się z piskiem opon, ruszyłam po schodach na gór^, popędziłam korytarzem i otworzyłam drzwi kopniakiem.

– Cholera!

Rex znieruchomiał w swoim kole i popatrzył na mnie.

– Nie przesłyszałeś się – powiedziałam. – Cholera, cholera, cholera.

Briggs usiadł na kanapie.

– Co jest, u licha? Próbuję się zdrzemnąć.

– Nie przeciągaj struny. Siedź cicho. Spojrzał na mnie z ukosa.

– Co ty masz na sobie? To jakaś nowa metoda antykoncepcji?

Chwyciłam klatkę z chomikiem i torbę ze słodyczami, zawlokłam wszystko do swojej sypialni i zatrzasnęłam drzwi. Najpierw zjadłam baton bounty, potem marsa, na końcu snickersy. Zrobiło mi się niedobrze, ale zjadłam jeszcze sezamki i czekoladę Cadbury.

– Okay, czuję się znacznie lepiej – powiedziałam, zwracając się do Reksa.

A potem wybuchnęłam płaczem.

Kiedy skończyłam, powiedziałam Keksowi, że to tylko reakcja hormonów na przedcukrzycowy przypływ insuliny, wywołany zjedzeniem tych wszystkich batonów… więc żeby się nie martwił. Położyłam się i od razu zasnęłam. Płacz potrafi człowieka kompletnie wykończyć.

Obudziłam się nazajutrz z podpuchniętymi oczami i w pieskim nastroju. Leżałam tak z dziesięć minut. Pławiłam się w swoim nieszczęściu, rozmyślając nad wyborem metody samobójstwa, postanowiłam też zapalić. Nie miałam jednak papierosów ani ochoty na jazdę do supermarketu. W każdym razie pracowałam teraz z Komandosem, przypuszczałam więc, że nie muszę się o nic martwić.

Zwlokłam się z łóżka i ruszyłam do łazienki, gdzie spojrzałam na swoje odbicie w lustrze.

– Weź się w garść, Stephanie – powiedziałam głośno. -Masz porsche i czapkę wojskową. Nie wspominając już o tym, że poszerzasz horyzonty.

Obawiałam się, że po tych wszystkich batonach poszerzyłam też sobie tyłek i że powinnam trochę poćwiczyć. Wciąż miałam na sobie spodnie od dresu, włożyłam więc koszulkę gimnastyczną i zasznurowałam adidasy.

Briggs siedział już przy komputerze, kiedy wyszłam z sypialni.

– Patrzcie, kto się zjawił… panna Słoneczko – odezwał się na mój widok. – Chryste, wyglądasz jak śmierć.

– To jeszcze nic – zapewniłam go. – Poczekaj, aż skończę biegać.

Wróciłam zlana potem i bardzo z siebie zadowolona. Stephanie Plum, kobieta panująca nad sytuacją. Pieprzyć Morellego. Pieprzyć Terry Gilman. Pieprzyć cały świat.

Na śniadanie zjadłam kanapkę z kurczakiem, potem wzięłam prysznic. Z czystej złośliwości wsadziłam puszkę z piwem pod zamrażalnik w lodówce, życzyłam Briggsowi wszystkiego najgorszego i wystartowałam swoją rakietą do Grand Union. Podróż w dwojakim celu. Po pierwsze, pogadać z Leona i Allenem, po drugie – zrobić porządne zakupy. Zaparkowałam około kilometra od sklepu, żeby nikt nie wgniótł mi drzwi. Wysiadłam i popatrzyłam na wóz. Był doskonały. Absolutnie odlotowy. Kiedy masz taki samochód, to nie przejmujesz się zbytnio, że twój chłopak szlaja się z jakąś paskudą.

Najpierw zrobiłam zakupy. Zanim się z nimi uporałam i wsadziłam je do bagażnika, otworzyli bank. We wtorek rano nie było tłoku. Nikt nie stał w holu. Dwaj kasjerzy liczyli pieniądze. Pewnie dla wprawy. Nie dostrzegłam nigdzie Leony.

Allen Shempsky pił w holu kawę, rozmawiając ze strażnikiem. Zobaczył mnie i pomachał.

– Jak śledztwo w sprawie wuja Freda? – spytał.

– Nie za dobrze. Szukam Leony.

– Ma wolne. Może ja ci pomogę.

Pogrzebałam w torbie, znalazłam czek i podałam Allenowi.

– Co byś o tym powiedział? Obejrzał go z obu stron.

– To zwykły czek.

– Widzisz w nim coś szczególnego? Przyjrzał się dokładniej.

– Nic nie widzę. A o co chodzi?

– Nie wiem. Fred miał problemy z RGC. Zamierzał pokazać ten czek w ich biurze tego dnia, kiedy zniknął. Myślę, że nie chciał zabierać ze sobą oryginału, zostawił go więc w domu.

– Przykro mi, że nie mogę ci pomóc – powiedział Shempsky. – Jeśli zechcesz go zostawić, to popytam. Wiesz, jak to jest, czasem różne osoby potrafią dostrzegać różne rzeczy.

Schowałam czek z powrotem do torby.

– Chyba go zatrzymam. Coś mi się zdaje, że ginęli przez niego ludzie.

– Poważna sprawa – przyznał Shempsky.

Ruszyłam z powrotem do samochodu, czując się nieswojo. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. W banku nie wydarzyło się nic, co mogłoby wzbudzić mój niepokój. Nikt nie stał i nie parkował przy porsche. Rozejrzałam się wokół. Ani śladu Mokrego. I Ramireza, o ile mogłam się zorientować. A jednak uczucie niepokoju nie opuszczało mnie. Było wywołane czymś, czego sobie nie uświadamiałam. Albo przez kogoś, kto mnie obserwował. Otworzyłam samochód i spojrzałam w stronę banku, jakbym wyczuła czyjąś obecność. Shempsky. Stał pod ścianą i palił papierosa, patrząc na mnie. Jezu, teraz dla odmiany Shempsky doprowadzał mnie do gęsiej skórki. Odetchnęłam. Wyobraźnia płatała mi figle. Facet po prostu wyszedł na dymka, do cholery.

Dziwił tylko ten nałóg. W przypadku Allena Shemp-sky'ego wydawał się wynaturzeniem osobowości. Shempsky był zawsze miłym facetem, który – odkąd pamiętam – nigdy nikogo nie obraził i absolutnie nie rzucał się w oczy. W szkole siedział zwykle w ostatniej ławce i nie kolegował się z nikim. Spokojny uśmiech, nawet cienia indywidu- alnej opinii, zawsze schludny i czysty. Przypominał kameleona, którego ubranie pasuje do ściany za plecami. Mimo że znałam Allena całe życie, byłabym w kropce, gdyby miała określić kolor jego włosów. Może kasztanowy. Co nie znaczy, by facet wydawał się antypatyczny. Był dość przystojnym mężczyzną o przeciętnym nosie, przeciętnych zębach i przeciętnych oczach. Przeciętnego wzrostu, przeciętnie zbudowany i, podejrzewam, o przeciętnej inteligencji, choć trudno było powiedzieć coś pewnego.

Ożenił się z Maureen Blum w miesiąc po ukończeniu college'u. Mieli dwoje małych dzieci i dom w Hamilton Township. Nigdy tamtędy nie przejeżdżałam, ale dałabym sobie rękę uciąć, że nie rzucał się w oczy. Może nie było to takie złe. Może lepiej w ogóle nie rzucać się w oczy. Założę się, że Maureen Blum Shempsky nie musiała się martwić o Ramireza.

Mokry już czekał, kiedy podjechałam pod dom. Siedział w swoim wozie, na parkingu, i wyglądał na wykończonego.

– Co to za porsche? – spytał, podchodząc do mnie.

– Pożyczka od Komandosa. I jeśli zainstalujesz w nim nadajnik, to nie będzie zadowolony.

– Wiesz, ile taki samochód kosztuje?

– Dużo?

– Może więcej, niż chciałabyś zapłacić – odparł.

– Mam nadzieję, że nie tym razem.

Wziął jedną torbę z zakupami i ruszył za mną na górę.

– Byłaś w banku, tak jak zamierzałaś?

– Tak. Rozmawiałam z Allenem Shempskym, ale nie dowiedziałam się nic nowego.

– O czym mówiliście?

– O pogodzie. Polityce. Służbie zdrowia. Oparłam torbę z zakupami o biodro i otworzyłam drzwi kluczem.

– Jezu, ale z ciebie numer. Nikomu nie ufasz, co?

– Nie ufam tylko tobie.

– Ja też bym mu nie ufał – odezwał się z sąsiedniego pokoju Briggs. – Wygląda, jakby miał chorobę weneryczną.

– Kto to jest? – zainteresował się Mokry.

– To Randy – wyjaśniłam.

– Chcesz zobaczyć, jak znika?

Popatrzyłam na Briggsa. Propozycja była kusząca.

– Innym razem – odparłam.

Mokry wyłożył zawartość swojej torby na blat szafki kuchennej.

– Masz dziwnych przyjaciół.

Małe piwo w porównaniu z moją rodziną.

– Zrobię ci lunch, ale musisz mi powiedzieć, dla kogo pracujesz i czemu interesujesz się Fredem – zaproponowałam.

– Nic z tego. Zresztą i tak zrobisz mi lunch.

1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 53 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название