Opitani
Opitani читать книгу онлайн
Dla mi?o?nik?w Gombrowicza ta sensacyjna powie?? drukowana przed wojn? w prasie codziennej stanowi mo?liwo?? prze?ledzenia w?tk?w mniej znanych w jego tw?rczo?ci. Jest to pe?ne wydanie utworu, kt?rego zako?czenie – w zwi?zku z wybuchem wojny – uwa?ano d?ugo za zagubione lub w og?le nie napisane.
Kryminalna intryga, w?tek romansowy, zag?szczona atmosfera tajemniczo?ci i dzia?ania si? nadprzyrodzonych podnosz? walor tekstu jako "czytad?a" o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powie?ci "gotyckiej".
Sensacyjny romans ??cz?cy wiele w?tk?w spotykanych w powie?ciach gotyckich: tajemniczy zamek, w kt?rym straszy, skandal w ks???cej rodzinie, op?tanie, kl?twa…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozdział XXII
… Maja nie próbowała nawet dobijać się do drzwi, zatrzaśniętych przez Cholawickiego. Nie próbowała prosić, ani wołać. Wiedziała, iż to na nic się nie zda. Usiadła na łóżku i siedziała tak bez ruchu, oczekując…
Czego?
Było tu ciemno… Nie mogła w ciemnościach dojrzeć tej rzeczy ohydnej, ruszającej się na kołku, ale wiedziała, że ona jest – i rusza się.
Z początku zdawało jej się, że to wcale nie jest tak straszne, jak mówił Skoliński i jak ona sobie wyobrażała.
Była nawet zadowolona, że raz się przekona – co to takiego jest. I była przygotowana na wszystko.
Mijały kwadranse. I w ciemnościach czuła, że ruch wzmaga się i wzrasta nieznana wściekłość, miotająca się na wieszaku.
A jednocześnie myśl jej pracowała niestrudzenie, snując coraz to inne przypuszczenia na temat tego, co miało się tu zmaterializować.
Daremnie całą siłą woli odwracała od tego uwagę, starała się myśleć o rzeczach trzeźwych i konkretnych. Na dnie kołatało pytanie – co będzie? Co się wykluje?
Czy to coś rzuci się na nią? Czy też tylko ukaże się jej – a może sam ten widok wystarczy, aby ją zdruzgotać na zawsze? A może to coś wejdzie w nią. Zarazi ją, opanuje jak Leszczuka i ona…
I jeszcze to przeświadczenie, że gdyby Cholawicki nie był absolutnie pewny, że ona tego nie wytrzyma, nie zamknąłby jej tutaj – nie przywiódłby jej tu…
Ciemno.
Usłyszała głosy przez okno – zdawało jej się, że rozróżnia głos Hińcza, ale nie była pewna… a do okna nie mogła już podejść. Za blisko kąta, w którym ruszała się płachta.
Czuła, że słabnie. Na próżno powtarzała sobie, że dobrowolnie przyszła, że przezwycięży zwierzęcy lęk, że los jej i Leszczuka od tego przezwyciężenia zależy.
W ciemnościach – zamiast odzyskiwać siły, słabła – i już czuła drżenie muskułów twarzy, zimno potu na czole i nadchodzącą, śmiertelną panikę. Trzymała się resztą ambicji.
Nie, nie ulegnie. Nie podda się. Nie da się temu w kącie, ruszającemu się… Ale zęby zaczęły jej dzwonić. A konwulsyjny ruch na pewno wzrastał.
– Boże! Boże!
Wtem usłyszała, że Cholawicki nadchodzi – ale krok jego był ciężki, i mówił coś. Do siebie?
Drzwi się otworzyły. Rzuciła się do nich.
Gotowa była błagać Cholawickiego, by ją puścił.
Lecz coś uderzyło ją mocno i padło na podłogę, a gdy w przerażeniu cofnęła się, sekretarz zatrzasnął drzwi.
– Masz gościa! Bawcie się dobrze! – tyle tylko powiedział i znowu – kroki jego ucichły.
Nie śmiała się odezwać. Aż wreszcie usłyszała urywany Jakby zachłystujący się głos Leszczuka.
– To ja.
Najwyższym wysiłkiem woli wyszeptała zdumiona:
– Skąd?!
– Proszę mnie rozwiązać – usłyszała zamiast odpowiedzi.
Nachyliła się nad nim i gdy pracowała nad rozluźnieniem więzów, szeptem wytłumaczył jej, co się stało i dlaczego dał się związać Cholawickiemu.
Maji zdawało się, że tu nie wolno mówić – że głos ludzki narusza coś w tej komnacie – i prowokuje…
I z jednej strony obecność Leszczuka wyrwała ją z panicznego odrętwienia, by ła czymś ludzkim i kojącym w tym nieludzkim miejscu. A z drugiej, kiedy tak stała przy nim w ciemnościach, nie miała najmniejszej gwarancji, czy on nie oszaleje ze strachu, nie rzuci się, nie zrobi czegoś, nie dostanie ataku – i to jeszcze podwajało grozę.
Jeżeli ona się bała, to cóż dopiero on!
Nie widziała go. Nie mogła sprawdzić, jaki on jest w tej chwili.
Milczeli.
– Czy to tam? – zapytał naraz. – W której stronie? Tam?
Ujął ją za rękę i wskazał kierunek.
– Tak.
– Rusza się?
– Rusza.
Trwali w milczeniu. I znowu bezbrzeżny wstręt, zgroza, szał wzrastający w ciszy, ruch konwulsyjny. Maja myślała, że teraz, teraz się zacznie, kiedy on tu jest, między nimi musi, musi się zrobić coś, już nie ma rady! I obecność jego w ciemnościach zamiast ją uspokajać, jeszcze bardziej przerażała.
Czyż lada chwila nie ogarnie go szał i nie pocznie się coś okropnego? Takie widać było przeznaczenie!
Wtulona w kąt nie śmiała się ruszyć. Czekała.
I nie mogła zdobyć się na żadne pytanie, gdyż miała pewność, że dosłyszy w jego odpowiedzi akcent przerażenia – a wówczas sama nie wytrzyma i runie w strach głową naprzód!
Była pewna, że on nie może się ruszyć, nie może mówić ze strachu.
Wtem usłyszała:
– No i co? Nic nie ma? A ja myślałem, że tu naprawdę coś się odbywa?
Schwyciła go kurczowo za rękę.
– Nie czuje pan… Że to się rusza? Rusza?
Roześmiał się.
– Nic nie czuję! To się pani zdaje! Co się ma ruszać! Jeżeli pani chce, to ja wyrzucę za okno tę ścierkę i tyle!
Czy oszalał? Czy zapomniał gdzie się znajduje? Maji jego ton wydał się – niemożliwy, nieprawdopodobny.
– Cicho!
Lecz on uczynił kilka kroków w głąb komnaty.
Maji serce przestało bić!
Teraz! Jeżeli on dotknie tego! Musi coś się stać! Niech nie dotyka!
Miała wrażenie, że coś trzaśnie – jęknie – coś nagle wystąpi na jaw…
On zaś ruszał się w tym kącie.
I gwizdał!
Poświstywał przez zęby.
– Nie mogę namacać. Aha, już mam! Na kołku wisi? Zwykły ręcznik i tyle! Zawracanie głowy. No, won!
Ujrzała jego sylwetkę na tle okna – i ruch ręki, którą wyrzucał ręcznik. A włosy jego wydały jej się dziwne.
– Już po strachu! A jeśliby ten Cholawicki do nas się przyplątał, to mu mordę zbiję. Musimy tu posiedzieć do rana, a potem…
Nie dokończył.
Blat pieca kuchennego pod ścianą uniósł się, wyrwany, i z łoskotem trzasnął o kamienną podłogę. Coś rozsadziło piec.
Krzyknęła.
A tam w piecu coś grzebało się, ruszało i dyszało – jakaś masa.
Aż wreszcie niewyraźne światło zapałki zalało izbę.
W tym świetle ujrzała wysoką, charaktery styczną postać Handrycza, który gramolił się powoli na ruinach pieca.
Chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili z głębi zamku rozległy się strzały.
– Uciekajcie tędy! – krzyknął chłop – tu jest przejście! Żywo!
I podczas gdy Maja i Leszczuk niknęli w czeluściach pieca, on stał i rozglądał się naokoło z twarzą skupioną i żałosną.
– Ja tu już byłem – szepnął.
– A zatem – mówił Hińcz, wchodząc wraz z profesorem Skolińskim do starej kuchni – możemy odtworzyć sobie mniej więcej tragedie, która tu ongiś miała miejsce.
Było jasno. Za oknem świergotały ptaszki. Izba pozbawiona ręcznika wyglądała pogodnie i przyjemnie.
– Wyobraźmy sobie – ciągnął dalej jasnowidz – dzieje tej ostatniej nocy, kiedy to Franio doszedł do kresu wściekłości.
Książę jak zawsze przyszedł pod drzwi i błagał o zmiłowanie. Franio odpowiedział szyderstwem.
– Ja ci przebaczę! – wołał, pociągając palcem po gardle, co miało znaczyć, iż zarżnie siebie i ojca.
Widzi pan tę szparę w drzwiach? Przez tę szparę książę ujrzał ruch Frania.
Po czym w przystępie furii nieszczęsny chłopak porwał ręcznik i zadusił się, wpychając go sobie w usta i okręcając na szyi. Książę zemdlał. A kiedy powrócił do przytomności, zastał już Frania bez życia.
Obaj nachylili się nad piecem.
– Tak – rzekł profesor – na dnie jest przebity otwór, rodzaj komina, który sięga aż do piwnic. Prawdopodobnie to jakaś nie dokończona przeróbka sprzed lat.
– Widzę to! – mówił Hińcz przymykając oczy. – Jak książę ocknąwszy się z omdlenia traci do reszty zmysły. Jak wpada do komnaty, nie wie, co zrobić z ciałem, chce ukryć przed sobą samym i przed innymi okropny fakt, wreszcie w pośpiechu, w obłąkaniu, wsadza ciało do pieca – i ciało zapada się aż na sam dół!
Profesor wysunął głowę z pieca.
– Aha! Teraz rozumiem, dlaczego urządził sobie tę kapliczkę w lochach. Było to miejsce, gdzie – według jego obliczeń – tkwiły ukochane zwłoki.
– Nie wiedział, iż komin ten łączy się z podziemnym przejściem, wychodzącym poza obręb zamku. Nie wiedział, że Franio nie udusił się, a tylko stracił przytomność.