Opitani
Opitani читать книгу онлайн
Dla mi?o?nik?w Gombrowicza ta sensacyjna powie?? drukowana przed wojn? w prasie codziennej stanowi mo?liwo?? prze?ledzenia w?tk?w mniej znanych w jego tw?rczo?ci. Jest to pe?ne wydanie utworu, kt?rego zako?czenie – w zwi?zku z wybuchem wojny – uwa?ano d?ugo za zagubione lub w og?le nie napisane.
Kryminalna intryga, w?tek romansowy, zag?szczona atmosfera tajemniczo?ci i dzia?ania si? nadprzyrodzonych podnosz? walor tekstu jako "czytad?a" o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powie?ci "gotyckiej".
Sensacyjny romans ??cz?cy wiele w?tk?w spotykanych w powie?ciach gotyckich: tajemniczy zamek, w kt?rym straszy, skandal w ks???cej rodzinie, op?tanie, kl?twa…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie widziała, co odpowiedzieć. Miał rację. Jego wzrok był okropny! Gdybyż mogła mieć czyste sumienie! Ale ona, zamiast podnosić go miłością do swego poziomu, pogardziła nim, nie ufała mu – i spychała go coraz niżej.
Jakże on to naiwnie ujmował. Diabeł – mówił. Po prostu. I może to było najsłuszniejsze.
Ale zaskoczyło ją to, co powiedział o pugilaresie Szulka.
– Ja okradłam Szulka?
Maja bliska była uwierzenia, że to ona. Już nic nie rozumiała. Więc i o to ją posądzał?
Ale jego obojętność była dla niej nie do zniesienia! Ta apatia! To zwierzęce przerażenie!
– Niech pan nie mówi tak! – krzyknęła! – To nieprawda! A zresztą ja pana kocham. Kocham pana! Pan także mnie kochają to wiem!
Za wszelką cenę chciała go wyrwać z tego stanu. Czyżby straciła na niego wpływ?
– Niech pani odejdzie ode mnie – rzekł powoli – nie pora na romanse. We mnie to jest – co może i w pani też siedzi. Jeżeli we mnie, to i w pani. Skąd ja mogę wiedzieć, czy to pani do mnie teraz mówi, czy… Ja nie wiem… czy to na pewno… pani jest… Wie pani co? Jedyna rzecz – niech pani księdza sprowadzi, chcę się wyspowiadać.
Wyszła.
I przez chwilę nie mogła zdać sobie sprawy z tego, co zaszło.
Posądzał ją, ni mniej ni więcej, tylko o to, że i w niej jest to „złe”. Zły duch. Tak on to sobie wyobrażał. Podejrzewał ją. Bał się jej. A ona jego się bała. Nie mogła się oprzeć trwodze na jego widok. Bali się siebie.
Maja czuła, iż on to ujmuje zbyt naiwnie i dosłownie. A jednak tyle dziwów i anomalii powstało ostatnio wokół niej, że już niczego nie była pewna.
Bali się siebie i ten strach, czarny, przesądny, zabijał wszelką możliwość ratunku!
Chciał się wyspowiadać… A nuż to właśnie było najmądrzejsze i jedyne w ich położeniu? Wezwać księdza. Maja nie wierzyła samej sobie, że ta myśl mogła być realna.
Upadła na kolana w korytarzu i po raz pierwszy od wielu lat pogrążyła się w gorącej modlitwie.
Nie umiałaby powiedzieć do kogo i o co się modli. Wzywała rozpaczliwie czyjejś pomocy, błagała o czyjąś litość nad sobą i Leszczukiem.
Energia Maji była złamana zupełnie. Bezradna myśl uczepiła się jednego tylko pragnienia, żeby się to wszystko już raz skończyło. Wszystko jedno jak, już dosyć tej męki!
Klęczała w mrocznym kącie, z twarzą w dłoniach. Nie czuła że przez palce ciekną jej ciepłe łzy. Niepostrzeżenie przyszło na nią wyczerpanie i apatia tak głęboka, że prawie podobna do spokoju.
Dom zdawał się spać w ciszy. Lampa w korytarzu przygasła.
Czy to był sen, czy majak na jawie?… Ni stąd ni z owad, wydało się Maji, że ktoś ją dźwiga na nogi i prowadzi gdzieś przez mrok i ciszę.
W pustce przed nią otwierały się bezgłośnie jakieś drzwi i wnet zamykały się za nią. Poznawała to tylko po coraz głębszej ciemności. Za bliskimi ścianami wstawał coraz wyraźniejszy szum. Ni to wołanie gałęzi w wichrze, ni to rzęsiste fale deszczu bijące o szyby.
Wszystko to było nierzeczywiste, a jednak prawdziwe. Gdyby wyciągnęła ręce, dotknęłaby mokrych murów. Wiedziała to z jakąś niezbitą pewnością. I szła w głąb tajemniczych krużganków bez wahania, ufając temu kto ja prowadził.kimkolwiek by był.
Gdzieś daleko zalśniło światełko. Stawało się coraz większe i wyrazistsze. Poznała, że to wielobarwny witraż, jakie czasem spotyka się w korytarzach starych klasztorów. Przypadkowa mozaika kolorowych szybek, bez ładu i składu sklecona.
Coś tam miała zobaczyć przez barwne szkiełka. Ale rysunek witrażu poruszał się, linie wiły się i gmatwały jak węże. Na próżno wytężała wzrok.
Wtedy przekonała się, że nie śpi.
Chciała rozbić witraż, ale poczuła, że nie może dźwignąć rąk.
Trzymała je tak samo przy twarzy i oczach jak przed chwilą, gdy klękała do modlitwy. Palce jej pulsowały ciepłą krwią, lepiąc się do mokrych od łez policzków. Między palcami wyraźnie widziała światło. Tyle że wielobarwne, nie jednostajne – jak przedtem.
Na pewno nie spała! Słyszała nawet swój własny oddech, przyśpieszony.przerywany czasem spazmatycznym westchnieniem.
A przecież niezdolna była do żadnego ruchu. Niby sparaliżowana.
Ktoś kto był przy niej – nikt inny – zlitował się wreszcie, gdy tak pasowała się z niemocą. Popchnął zapewne okienko, bo kolorowe, pogmatwane szkiełka znikły.
Zajrzała przez wąski otwór w grubym murze. Wiedziała, że zobaczy tam coś złego, coś strasznego. Skupiła wszystkie siły, żeby przezwyciężyć lęk. Bo musiała, za wszelką cenę musiała wreszcie zobaczyć, co się tam kryło.
Widziała jak przez gęstą zasłonę. Dziwnie wyglądał ten obraz. Jakby patrzyła z dołu, czy z góry, niezwyczajnie.
Tak, z dołu. Po białej komnatce snuły się cienie jakichś ludzi, w dziwnych skrótach. Stąpały wielkie stopy długich nóg. Korpusy wydawały się maleńkie, głowy jakby nie istniały.
Jedno z widm zbliżało się do Maji. Schyliło się ku niej. Widziała przez zasłonę zarys twarzy, niby znajomej a przecież tak zmienionej, że dreszcz ją przeszył. (Nie, przez sen nie czułaby dreszczu.)
Kto to był?… Na pewno Leszczuk. Kogóż innego spodziewała się tu zobaczyć? Oczy wysadzone z orbit, o olbrzymich, białych gałkach, jak u topielca. Sina, obrzękła twarz, rozpuchnięte, czarne jak żelazo wargi.
Koszmar.
Dwie olbrzymie dłonie sięgały ku Maji. Palce zakrzywione jak szpony kurczyły się i rozginały drapieżnie. Ale nie zdołały chwycić. Napotkały białą zasłonę. Uwikłały się w nią pazurami. Targały ją, szarpały – nie mogły zerwać.
Raptem w wysadzonych ślepiach błysnął strach obłędny. Szpony cofnęły się. Jedna dłoń, lewa, porwała za gardło, zdusiła, aż czarne wargi rozwarły się w okropnym skurczu, odsłaniając zęby. Druga ręka trzepotała w powietrzu, jak skrzydło postrzelonego ptaka.
Widmo zachwiało się. Chwilę słaniało bezwładnie, i nagle runęło twarzą ku Maji.
Usłyszała słaby, zdławiony okrzyk. Jej własny głos. W tym głosie jednak więcej było zdziwienia niż trwogi. Bo w tej chwili poznała, że upiorne widmo to nie był Leszczuk.
Ktoś znajomy. Kto?… Na Boga, kto to był?…
Ależ to Handrycz!… Na pewno Handrycz.
Majak przepadł. A przecież twarz widma tkwiła jeszcze w pamięci Maji. Nie mogła się omylić, choć rysy tak straszliwie były zmienione.
Sczezł nagle cały ten dziwny obraz. Zasłona, biała izba, cienie ludzkie… Tylko wspomnienie twarzy Handrycza nie chciało minąć.
Skąd tu się wziął Handrycz?
Trwała ciągle w tym samym stanie pólsnu, lecz świadomie nie chciała się z niego wyrywać. Dręczyła ją niezaspokojona ciekawość. Czekała – czy na nowo nic zacznie się snuć przed nią dalszy ciąg wizji, który coś wyjaśni, coś potrafi dopowiedzieć.
Kto ją, Maję, prowadził w te korytarze? Po co ukazał jej ową komnatę, też przecież znaną skądś, jak znana była twarz Handrycza?
Lecz pod zamkniętymi powiekami nic już nie chciało się jawić. Wracała za to zupełna świadomość miejsca i czasu. Minął bezwład ciała. Obudził się za to ból w zmęczonych kolanach i zaciśniętych mocno palcach. Myśl rozbudzona zupełnie na nowo zaczynała pracować, coraz niespokojniejsza.
Jeśli wszystko to nie było snem, co znaczyła ta wizja? Skąd przyszła do niej?… Strzępy wspomnień nie mogły się układać tak konsekwentnie. Zresztą jakie wspomnienia?… Korytarz podziemny wiodący na zamek, izba kiedyś już we śnie oglądana, twarz Handrycza? Dlaczego właśnie Handrycza, a nie Leszczuka? Dlaczego widmo dusiło się własną ręką? Tak, lewą ręką?
Ileż dałaby za to, by znalazł się przy niej ktoś, kto by jej pomógł zrozumieć to wszystko. Sama na próżno siliła się rozwiązać zagadkę.
Zmęczenie, wyczerpanie nerwowe, to mogłoby usprawiedliwiać sen i majaki senne. Ale przecież nie spała… Czyżby to było przeczucie, ukształtowane w wizję, podsunięte rozgorączkowaną imaginacją?… Co mieściło się za tym?…
– A Leszczuka tam nie było! – stwierdziła w duchu ze zdziwieniem. – Czy to dobrze, czy źle?… Czy już go nie było, czy w ogóle pozostał poza zasięgiem tych koszmarów?…