C.K. Dezerterzy
C.K. Dezerterzy читать книгу онлайн
Pe?na dramatyzmu opowie?? o losach ?o?nierzy wcielonych przymusowo do armii austriackiej w latach pierwszej wojny ?wiatowej oparta jest na osobistych prze?yciach autora. Po raz pierwszy opublikowana w 1937 roku, prze?ywa obecnie prawdziwy renesans popularno?ci, wywo?any zapewne filmem, kt?ry cieszy? si? niema?? frekwencj?.
Pi?ciu dezerter?w z c.k. armii, kt?rym przewodzi Polak, przez d?u?szy czas wymyka si? ob?awom, stosuj?c przer??ne fortele, aby zachowa? ?ycie. Pod warstw? anegdotyczn? kryj? si? g??bsze problemy moralne, tak wi?c powie?? Sejdy odznacza si? walorami nie tylko historyczno-poznawczymi.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Widzisz, bracie, że obawy śmierci głodowej nie mam i stać minie na to, żeby ugościć dzielnych obrońców ojczyzny. Kelner! Dziesięć butelek tokaju do plecaków panom bohaterom znad Piavy i zawołać trzy dorożki!
Puste ulice wiodące do dworca ożywiły się, kiedy przejeżdżały nimi trzy dorożki zajęte przez ryczących bohaterów. Ożywiły się dzięki wzruszającym słowom piosenki polskiej, śpiewanej przez Kanię, Habera i Hładuna. Ujęły one serca wyglądających lufcikami rozbudzonych mieszkańców.
– To ci nieszczęśliwi Polacy – stwierdził staruszek w szlafmycy, wychylony z jakiegoś okna – dzielny z nich naród. Pewno na front jadą…
Stojąca obok niego staruszka w czepku głęboko westchnęła.
– Wracajcie zdrowo do domu, kochani chłopcy.
Pan Koloman Moranyi był naprawdę człowiekiem serdecznym. Uparł się, że pojedzie razem z nimi, i nie można mu było tego wyperswadować. Wykupił bilet do Wiednia, wlazł z nimi do wagonu i zdecydowanie zdejmował trzewiki.
– Jadę, bracia kochani! Nic mi nie mówcie! Jadę i koniec! Wiele argumentów musiał zużyć Kania i jego koledzy, aby go odwieść od tego niedorzecznego zamiaru.
– Słuchaj, bracie – tłumaczył Szökölön – przecież nie możesz jechać na front bez karabinu.
– Mam scyzoryk… o… sześć ostrzy… widzisz? Dam sobie radę.
– Scyzorykiem nic nie poradzisz. Żeby ewentualnie kosą, to jeszcze. Wróć się do domu i postaraj się o kosę. Wtedy moglibyśmy cię zabrać. Bez kosy nie ma gadania. – Po długich targach zgodził się udać do domu po kosę, ale musieli wysiąść razem z nim i pójść do bufetu dworcowego, gdzie mieli na niego poczekać. Przy bufecie zażądał naturalnie dla wszystkich wina, które pili stojąc na niepewnych nogach.
Wykupił całą zawartość bufetu wraz z drewnianymi deszczułkami, opakowanymi w etykiety fabryki czekolady Sucharda, które zdobiły gablotę, i kazał to wszystko wpakować do plecaków naszych bohaterów. Na szczęście dla wojaków do pana Moranyiego podszedł jakiś urzędnik kolejowy i serdecznie się z nim przywitał.
– Pozwól sobie przedstawić moich przyjaciół. Kelner! Butelkę białego! Urzędnik na próżno wymawiał się służbą.
– Pluń, bracie, na służbę! Oni na front jadą i trzeba im ostatnie chwile osłodzić. Niech wiedzą, że w kraju myślimy o nich.
Osładzali sobie ostatnie chwile stojąc przy bufecie, gdyż Kania zastrzegł się, że siadać absolutnie nie będzie, aby nie spóźnić się na pociąg. Po kilku lampkach zaczęli się żegnać czule i serdecznie, jak mamusia z córeczką wyjeżdżającą w podróż poślubną z niecierpliwym małżonkiem.
Całowali się, ściskali ze łzami w oczach, co rozrzewniło siedzących przy stołach innych podróżnych; dawali im błogosławieństwo na cierniową drogę do nieśmiertelnej sławy na froncie i przy wznoszonych gęsto okrzykach “eljen” stawiali świeże butelki.
Kania odegrał znakomitą rolę przy zacieśnianiu przyjaźni polsko-węgierskiej. Nauczył wszystkich prawidłowo wymawiać: “Węgier, Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki”, a kiedy już poczciwe twarze Madziarów zaczęły mu się w oczach mieszać, wypił syfon wody sodowej i ostatecznie się ze wszystkimi pożegnał. Ucałował się po raz ostatni z panem Moranyim i poodrywał resztę towarzystwa od rozpijających ich Węgrów.
– Eeaaa… eekiedyee… eebędzieszee… eetueetajee… eeewstęp-ee… eedoee… eemnieee… eepolakuee… – wołał za nim przez całą długość sali amfitrion.
– Eebezwarunkowoee… eeodwiedzęęę… eekolomanieee… – odjąkał Kania od progu – eedowidzeniaee…
Świeże powietrze rozebrało ich i na peronie zbili się w stadko, które się kiwało na nogach, potrącało i trykało głowami. Szökölön przyciskał do łona kilka butelek wina i płaczliwie zawodził:
– Przedśmiertna uczta, koledzy…
Wszystkim pomieszało się w głowach i byli naprawdę przekonani, że jadą na front, skąd już nigdy nie wrócą. Jakiś kolejarz ulitował się nad nimi.
– Dokąd, panowie żołnierze?
– Do Wiednia, panie dyrektorze… – wymamrotał Kania ledwie trzymając się na nogach.
– Trzeci tor, za pół godziny odchodzi.
– Idziemy.
Na trzecim torze stały dwa składy pociągów bezpośrednio jeden za drugim. Pierwszy odchodził do Wiednia, drugi zaś, złożony z kilku pulmanowskich wagonów, był nie oświetlony. Tak się jakoś złożyło, że wleźli do jednego z pulmanów, zajęli przedział i natychmiast pokładli się na ławkach i podłodze.
Słońce zajrzało w szyby przedziału i promienie padające na twarz śpiącego pod oknem Hładuna zmusiły go do otwarcia oczu. Zamknął je natychmiast i ziewnął tak głośno, że Kania się obudził i wysunął głowę spod ramienia śpiącego Szökölöna.
Hładun usiadł.
– Stacja jakaś, bo pociąg stoi. Kania przeciągnął się i wyjrzał.
– Wyjdź na korytarz i zobacz, gdzie jesteśmy, bo z tej strony nic nie widać.
Hładun przekroczył śpiącego na podłodze z karabinem na brzuchu Habera i wyszedł. Po chwili Kania usłyszał z korytarza zduszony okrzyk i wyszedł również. Z ogromnej tablicy nad wejściem, z tablic rozmieszczonych na międzytorzach oraz z napisów umieszczonych na przybudówkach stacyjnych 'kłuły ich w oczy, jakby drwiąco, podłużne czarne napisy w dwu językach: Kassa – Kaschau.
– Co takiego? Kania przetarł oczy.
– Kassa – Kaschau.
Napisy te były aż nadto wyraźne dla człowieka piśmiennego.
– Jest godzina ósma – stwierdził Hładun przygasłym głosem, patrząc na zegar stacyjny – a pociąg miał odejść po północy. Coś nie jest w porządku.
Co nie było w porządku, objaśnił Kanię spotkany na peronie jakiś bardzo rozmowny kolejarz.
– Ten pociąg stoi tu ze dwa tygodnie. Mają w tych wagonach naprawiać instalację elektryczną. To jest pociąg salonowy, zepsuły się kable, bo miały słabą izolację.
– Słabą izolację… – machinalnie powtórzył Kania patrząc na stojących w oknie wagonu, z ogłupiałymi minami, towarzyszy.
– Przedtem na izolację brali mocno nagumowaną taśmę z dobrego płótna i nie było takich wypadków, a teraz – kolejarz splunął – teraz, niech się tylko dotknie do jakiegoś dobrego przewodnika…
– Dobrego przewodnika… – powtórzył Kania i przez głowę przebiegło mu pytanie, jaki to przewodnik wpakował go do tego pociągu.
– Poza tym powinny być takie porcelanowe korki – wykładał kolejarz – ale w dzisiejszych czasach robi się wszystko byle jak.
– Nie… Rzeczywiście? – wściekle zapytał Kania. Kolejarz popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Z najgorszych materiałów wszystko się robi. Panowie inżynierowie z depôt niezłe łapówki biorą od dostawców, nic więc dziwnego, że przyjmują wszystko, co im dostarczą.
Kania nagłym ruchem naciągnął mu czapkę na oczy i odszedł. Ścigały go dwujęzyczne przekleństwa obrażonego kolejarza.
– Tak jest, koledzy – mówił siedząc na ławce w przedziale – oto zrządzeniem losu wyjechaliśmy z Koszyc w nocy i rano jesteśmy, wbrew naszej woli, z powrotem.
– A tak pięknie pożegnaliśmy się z tym miastem…
– Pożegnanie to wyłazi mi głową – skarżył się Haber – trzeszczy, jakby miała pęknąć.
– Tak… – ponuro mruknął Szökölön – Węgier Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki.
– Co teraz? Radźmy, co.
W wyniku narady postanowiono wysłać Habera na stację, aby się poinformował, czy istnieją jakie inne pociągi zdążające do Wiednia, które by odchodziły w ciągu dnia. Haber wywiązał się ze swego zadania aż nadto gorliwie i wraz z ładunkiem butelek wody sodowej przyniósł całą litanię różnych połączeń kolejowych na terenie przynajmniej kilku dyrekcji. Niestety po drodze do wagonu, skutkiem osłabienia władz duchowych, wszystkie te połączenia rozłączyły się i dziwnie poplątały.
– Budapeszt, Köresmözo, Miskolcz, Ławoczne z przesiadaniem w Nowym Sączu – zgryźliwie osądził Kania. – Diabeł się w tym nie rozezna. Jest zaraz teraz jakaś możliwość wyjazdu do Wiednia?
– O dziewiątej idzie pociąg do granicy. W Ławocznem trzeba się będzie przesiąść do Sanoka – recytował smętnie Haber. – Z Sanoka idzie pociąg pośpieszny do Ołomuńca… nie, z Ławocznego idzie pociąg… Łeb mnie boli…
– Łeb go boli… Dziękuję ci za informacje. Idź, Szökölön, na stację i dowiedz się.
Szökölön zabrał ze sobą puste butelki po wodzie sodowej i wrócił z pełnymi.
– Bezpośredniego pociągu nie ma, tylko z przesiadaniem na granicy galicyjskiej.
– To niedobrze – Kania pokręcił głową. – Galicja jest dla mnie zakazana przynajmniej do końca wojny. Na każdym posterunku żandarmerii jest mój dokładny rysopis z uprzejmą prośbą o przytrzymanie oryginału i odprowadzenie do więzienia wojskowego na Zamarstynowie we Lwowie.
– Jest inne połączenie – wyjaśnił Szökölön – Trzeba jechać do Budapesztu.
– Do Budapesztu?
– Miasto ładne i jest co zwiedzać… Zobaczycie relikwie świętego Stefana.
– A z Budapesztu jest zaraz jakieś połączenie?
– Jest po kilku godzinach.
– Nie rozumiem, jak wy chcecie jechać do tego Wiednia? – zapytał Hładun. – Skoro wsiądziemy do pociągu budapeszteńskiego z dokumentem do Wiednia, to nam pierwszy żandarm wyjaśni omyłkę i zajedziemy za kraty.
– Więc wypełniam zaraz drugi dokument, że jedziemy do Budapesztu, i fertig. Dawaj, Haber, atrament.
– Mieliśmy jechać do Wiednia – zauważył Haber.
– Nie ucieknie Wiedeń, zdążymy jeszcze. Dlaczego niby nie mamy sobie pojeździć trochę?
– Słusznie – potwierdził Baldini – mamy czas. A Budapeszt wart rzeczywiście zwiedzenia. Są tam podobno muzea, godne obejrzenia monumenty, stare kościoły…
– …stare kryminały wojskowe, stare sądy wojenne – wtrącił Haber – i starzy żandarmi…
– A co mają do nas żandarmi? – zapytał Hładun.
– Nic – Haber pokiwał głową – mają tylko instrukcję z rysopisami i rozkaz, żeby przy spotkaniu wręczyli nam róże. Idiota! Czy tobie się zdaje, że jesteśmy turystami i podróżujemy dla przyjemności, co? Nie bądźmy zanadto odważni, bo wpadniemy. Zobaczycie, że wpadniemy.
Kania zapalił papierosa.
– Dlaczego mamy wpaść? Haber nakreślił kółko na czole.
– To wino uderzyło ci widocznie na mózg. Czy przypadkiem nie tańczą ci przed oczami białe słonie? Nie? Bo to się takim wariatom zdarza.