Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Adam już bez protestów wykonał wysiłek umysłowy i wygłosił monolog krótki, za to treściwy i nawet nieco uczuciowy, na temat uroków wspólnego śpiewania morskich pieśni, w gronie przyjaciół, ciemną nocą, w środku zimy, w Krakowie, daleko od ciepłych południowych mórz, egzotycznych oceanów, palm, pokładów i żagli. Dokładnie w chwili, kiedy postawił kropkę i odsunął mikrofon od siebie, z małej scenki rozległo się donośne:
„Więcej żagli! Odwińcie z rej płótna,
niechaj maszty się kładną na fali ” [3]
Kasia błyskawicznie wyrwała Adamowi mikrofon i wystawiła go w stronę głośnika. Zaczynał się koncert. Po chwili śpiew podjął cały skłębiony w tawernie tłum.
Zosia uznała, że sprawa, z którą przyjechała, może poczekać. Teraz i tak nie ma najmniejszej szansy, by cokolwiek zrobić.
Żeby nie poddawać się beznadziei, zamówiła sobie piwo, a następną piosenkę śpiewała już razem ze wszystkimi.
– Bo kac po piwie, kochana, jest najgorszy – zawiadomiła ją Haneczka nazajutrz, mniej więcej rano. – Popatrz, ja wypiłam tylko cztery i to na raty, a jeszcze pół jednego mi Kajtek wyżłopał w Rotundzie i dlatego mi nic. A ty ile wypiłaś?
– Nie mam pojęcia. – Zosia usiadła na łóżku. – Ale było cudnie. Nie masz aspiryny przypadkiem? Aspiryna najlepsza. Podobno. Głowa mi pęka.
– Nie mam aspiryny. Mam na wątrobę. Chcesz na wątrobę?
– Nie, dziękuję, wątroba mi nie nawala. Pójdziesz ze mną na spacer? Może łyk świeżego powietrza nam dobrze zrobi. Na Planty albo gdzie indziej.
– Nie chce mi się nigdzie chodzić. Chce mi się wyłącznie spać. Poza tym spacerowanie w warunkach mokrego lutego mnie brzydzi. Tobie też nie radzę, bo jeszcze się przeziębisz.
Zosia wygrzebała się z pościeli i stanęła na własnych nogach. Przeciągnęła się, aż chrupnęło, i znowu padła na łóżko, ale po chwili wytężyła silną wolę i znowu uniosła się do pionu.
– Ja się jednak zmobilizuję. Mam wrażenie, że głowa mnie boli nie od piwa, tylko od braku powietrza. Wczoraj go nigdzie nie było i teraz też boleśnie odczuwam jego brak w tym tu pokoju. Może przy okazji kupię sobie aspirynę; miałam, ale całą zjadłam z powodu mojej grypy. A ty śpij, jeśli chcesz.
– Jeszcze odrobinkę – zgodziła się Haneczka i owinęła się kołdrą. – Obudź mnie jak wrócisz.
Porządny prysznic sprawił, że Zosi nieco się polepszyło. Zeszła na dół, stwierdziła, że pora śniadania dawno minęła i postanowiła znaleźć sobie jakieś przyjemniejsze miejsce na poranny posiłek. Przyjmując, że godzina dwunasta jest porankiem.
Planty w warunkach mokrego lutego straciły sporo swojej zwykłej urody, ale powietrze, niewątpliwie, było tu świeże. Zosia, nie spiesząc się, spacerowym krokiem pomaszerowała w stronę Starego Miasta, licząc na to śniadanie. Minęła Bramę Floriańską i zdziwiła się na widok artystów, najwyraźniej wodoodpornych, eksponujących pod murem liczne i śliczne obrazy. Prawdopodobnie również wodoodporne. Niektóre były przykryte przezroczystą folią.
Uwagę Zosi, od jakiegoś czasu zorientowanej marynistycznie, zwróciła imponująca fregata pod pełnymi żaglami, oczywiście w sztormie, otoczona bryzgami fal. Przed dziobem fregaty unosiło się wielkie ptaszysko, zapewne artystyczna wizja buriewiestnika czyli albatrosa. Być może kolorystyka obrazu była troszkę nietrafiona (wzburzone fale w kolorze indygo efektownie kontrastowały z lazurowym niebem, albatros miał skrzydła jak pawi ogon, a żagle fregaty były zielone), niemniej Zosię ucieszyła ekspresja malowidła. Widać było, że malarz przejął się tematem.
– „Aleksander von Humboldt” – powiedział ktoś przy niej tak niespodziewanie, że aż podskoczyła.
– Matko święta. Jaki Aleksander?
– „Von Humboldt” – odrzekł najspokojniej w świecie Adam. – Ten pacykarz musiał go widzieć i się zasugerować. To taki niemiecki bark, ma zielone żagle. Bardzo ładny.
– Aaaa, to ja też go widziałam. Na obrazkach. Rzeczywiście ładny. A co ty tu robisz?
– To co i ty. Zażywam świeżego powietrza. Chodzę sobie, nic nie robię i w tym jest mój wdzięk. Poza tym szukam jakiegoś śniadania. A ty się załapałaś w hotelu?
– Coś ty, oni przestają karmić o dziesiątej.
– To chodź, znajdziemy coś razem. Przecież gdzieś tu musi być jedzenie.
Już od momentu, kiedy stwierdziła, że Adam za nią stoi, Zosi robiło się zimno i gorąco na przemian, a ból głowy zamienił się w kompletną pustkę. Gdyby ktoś ją spytał, dokąd poszli na to śniadanie, nie potrafiłaby odpowiedzieć – zapamiętała tylko, że na stoliku stała najprawdziwsza, pachnąca frezja w dużym kielichu od wina.
Ta frezja wydawała się bardzo stosowną dekoracją do tego, co postanowiła zrobić za chwilę. Strasznie się bała, a jednocześnie miała świadomość, że musi. I to musi teraz, bo kiedy? Za chwilę znowu wpadną w zbiorowe łapy znajomych i przyjaciół. Nie wiedziała tylko, czy lepiej od razu wziąć byka za rogi, czy poczekać, aż Adam się pożywi.
Na razie przeglądał kartę i zastanawiał się, czy na sfatygowany wczorajszym i przedwczorajszym dniem organizm lepiej mu zrobi jajeczniczka na masełku, czy może jajeczka po wiedeńsku… coś delikatnego w każdym razie, żadne kiełbaski, frankfurterki, nic z tych rzeczy, ewentualnie jeszcze skłonny byłby wziąć pod uwagę twarożek, ale bez szczypiorku, mięciutkie bułeczki, świeże masełko, kawa z mlekiem, tylko nie latte, bo nie chodzi o mleko z kawą, a wręcz przeciwnie, rozumie pani?
Pani rozumiała doskonale, bo nie pierwszego skacowanego gościa w swoim życiu widziała i obsługiwała.
Zosia, widząc te kontredanse, uznała, że lepiej będzie poczekać. Niech no on się najpierw wzmocni. Przyda mu się.
Sama nie miała zdrowia na wybieranie, zamówiła więc dokładnie to samo, co Adam.
Jeżeli nawet – nazwijmy to tak – organy wewnętrzne Adama miały kaca, to jego intelekt i spostrzegawczość nie ucierpiały w najmniejszym stopniu. Zauważył, że Zosia jest jakby spięta, położył to na karb niedospania i zmęczenia, i przejął na siebie ciężar konwersacji. Zosia sprężyła się i dostosowała, chociaż sporo ją to kosztowało.
Śniadanie było tak delikatne, że nie uczyniło krzywdy żadnemu z nich, a jednocześnie tak obfite, że znacznie wzmocniło ich siły.
Co, jak wiadomo, miało im się przydać. Obojgu.
Dostali właśnie po drugiej filiżance kawy, już bez mleka, tak tylko, dla przyjemności, jak to określił Adam. Rozpierał się w wygodnym fotelu i właśnie dochodził do wniosku, że bardzo fajnie jest tak sobie istnieć, że życie jest w gruncie rzeczy przyjazne człowiekowi, tylko trzeba je oswoić, a w tej chwili jest ono jak najbardziej oswojone; poczuł zapach frezji i uznał, że siedząca naprzeciwko dziewczyna, aczkolwiek nic specjalnego, jeżeli O TO chodzi, to jednak jest miła i niegłupia, i sympatycznie się z nią rozmawia na różne tematy, w głowie ma dobrze poukładane i serce też na właściwym miejscu (Boże, ten straszny dom dziecka, on by nie wytrzymał). Mogłaby schudnąć, zdecydowanie, ale w sumie jest niebrzydka, śmieszną ma tę strzechę na głowie. No i żeglarka, chociaż niepraktykująca. Ładne, bystre oczy, długie rzęsy. Inteligentna tak, ładna średnio, to już było, chyba zaraz zaśnie, a tego nie wypada absolutnie zrobić przy damie…
– Coś ty powiedziała?
Niedobrze, gadała już jakiś czas, a on zasypiał… Ale powiedziała… czy to możliwe? Śniło mu się, zasnął, cholera, trzeba ją przeprosić!
– Przepraszam cię, Zosiu, jakoś mnie tak zmuliło i nie trafiło do mnie, co mówiłaś? Czemu się śmiejesz? Ze mnie? To wina tego śniadanka, za dużo było. Już nie będę, słowo honoru ci daję. Tylko wybacz, nie śmiej się już ze mnie i powiedz jeszcze raz dużymi literami.
– Proponowałam ci, żebyś się ze mną ożenił.
Matko boska, nie spał! Nie śniło mu się! Naprawdę to powiedziała!
Pospiesznie wypił całą kawę z filiżanki.
– Zosiu, cholera… to jest… bardzo ci dziękuję, czuję się zaszczycony, ale ja teraz mam taki etap w życiu… chyba ci nawet mówiłem, nie jestem zainteresowany żadnymi męsko – damskimi komplikacjami…
– Ja też nie jestem zainteresowana – zełgała Zosia gładko, aczkolwiek w głowie znów zaczynało jej szumieć. – Pamiętam, co mówiłeś na ten temat i właśnie dlatego moja… tego, propozycja. Posłuchaj, bo widzę, że teraz naprawdę się obudziłeś. Ciotka zapisała ci dom pod warunkiem, że się ożenisz i że zrobisz coś pożytecznego. Moglibyśmy zawrzeć umowę dżentelmeńską, wiesz, jak ludzie, którzy pobierają się na przykład dla paszportu, albo coś takiego…
– A co byś tam chciała zrobić pożytecznego? – spytał, pełen najgorszych przeczuć.
– Rodzinny dom dziecka.
Tak, to właśnie podejrzewał, albo coś w tym rodzaju! O Boże.
– Słuchaj, ja tam pracuję, w tym bidulu, siedem lat i to jest siedem lat straconych. Już chyba ci kiedyś mówiłam, że my dzieci nie wychowujemy, tylko je przechowujemy. Robi mi się niedobrze na myśl, ile tych dzieci się zmarnowało dla przyszłości, a myśmy palcem nie kiwnęli. Mniejsza z tym, dlaczego. Ja nie chcę niczego zwalać na system, na to, że się nie dało, ja bym chciała coś zrobić sama, dopóki nie jestem całkiem stara i mogłabym… Tylko widzisz, ty musisz się ożenić, żeby dostać swój dom, a ja muszę wyjść za mąż, żebym mogła założyć ten rodzinny dom dziecka. To jest tak naprawdę proste przełożenie…
Spojrzała na niego i dotarło do niej, że chyba jednak to nie jest takie proste przełożenie. Szum w głowie zamienił się w huk burzy morskiej niczym na obrazie z fregatą o zielonych żaglach.
Adam siedział nad swoją filiżanką i był tak speszony, jak nigdy w życiu. Nie śnił. Ona naprawdę mu się oświadczyła. A teraz najspokojniej w świecie powtórzyła oświadczyny. Chyba oszalała. Gdyby jeszcze się w nim zakochała, ale nie, ona chce go wrobić w dom dziecka. Rodzinny. Boże.
– Zosiu – powiedział znękanym głosem. – Tego…
– Adam, będzie, jak zdecydujesz. Ale ja cię proszę, pomyśl. Pomyśl, czy to nie jest dla ciebie dobry pomysł na nowe życie. Mówiłeś, że zaczynasz mieć dość telewizji. Przecież studiowałeś psychologię. Masz podejście do dzieciaków, to się rzuca w oczy. One cię kupiły od pierwszego kopa, bez gadania. Bo ja bym chciała, wiesz, zabrać z bidula całą moją grupę, dwanaście osób. A może trzynaście, bo przecież Julkę by trzeba wziąć razem z Januszkiem. Kurczę, jeszcze Adolf. No to czternaście. Ale Darek za rok będzie pełnoletni. To trzynaście…