Tomek w grobowcach faraon?w
Tomek w grobowcach faraon?w читать книгу онлайн
Seria powie?ci Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na r??nych kontynentach. Mi?dzy innymi ch?opiec bierze udzia? w wyprawie ?owieckiej na kangury w Australii i prze?ywa niebezpieczne przygody w Afryce, ?yje w?r?d czerwonosk?rych Nawaj?w i Apacz?w. W te niezwyk?e przygody wpleciona jest historia odkry? dokonywanych przez polskich podr??nik?w. Od wielu pokole? te ksi??ki s? lektur? ?atw? i atrakcyjn? nie tylko dla ch?opc?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
W szponach pustyni
Tomek nie mógłby powiedzieć czy w jakimś momencie tej piekielnej podróży odzyskał przytomność. Nie na wiele by się zresztą przydała człowiekowi związanemu, z omotaną głową i przytroczonemu do konia niczym pakunek. Zwiększyłaby tylko niewygody związane z tak dolegliwym sposobem przymusowego podróżowania.
Był jednak przytomny, kiedy w końcu się zatrzymali. Rzucono go na piasek i ściągnięto zawój z głowy. Mógł wreszcie otworzyć oczy i rozejrzeć się dokoła. Ale zamknął je równie chętnie jak przed chwilą otworzył nie tylko dlatego, że oślepiał blask słońca odbijany przez złocisto-czerwone piaszczyste wzgórza. O wiele skuteczniej poraziła go świadomość miejsca, gdzie się znalazł. Sahara! Bez wątpienia Sahara, nazwana tak z arabska rozległa pustynna równina rozciągnięta od Oceanu Atlantyckiego aż po Morze Czerwone, od Morza Śródziemnego aż do sudańskiego sahelu. Poraziła go świadomość bezkresu tej wypełnionej piaskiem przestrzeni, tak jak przeraża zwykle ciemność w zupełnie nie znanym miejscu. I niemal natychmiast targnął nim jeszcze straszliwszy niepokój. Co z chłopcem, co z Nowickim? Spróbował zmienić pozycję. Tak! Byli tutaj wraz z nim. Patryk ze skrępowanymi rękami siedział oparty o skałę. Obok niego leżał związany i zakneblowany Nowicki. “Na szczęście żywi” – z ulgą odetchnął Tomek.
Czuł, że nie zdoła się odezwać. Nie mógłby nawet poruszyć zesztywniałym, suchym z pragnienia i kurzu językiem. Ale mógł myśleć. Rozpaczliwie starał się przywołać z pamięci wszystko, co wiedział o Saharze, a co mogłoby zawęzić bezkresny obszar do jakiejś konkretniejszej, możliwej do ogarnięcia umysłem przestrzeni.
“Piasek jest wszędzie” – myślał gorączkowo. “Ale nie wszędzie przecież jednakowy. Inny, zalegający płytko na równinnym serrirze, inny, w postaci wydm przesypywanych w kierunku wiatru, na kamienistej, skalnej hamadzie [123] . Miejscowi nazywają je divnami, co oznacza wały” – przypomniał sobie. “A te potrafią zasypać bez śladu całe karawany”.
Nie, na razie lepiej było odsunąć te myśli. Pod plecami Tomek czuł piasek, porośnięty kruchą pustynną roślinnością. Wzgórza zaczynały ciemnieć od dołu i przybierać kolor niebieskawy. Wyraźnie zbliżała się noc. Wyruszyli do Medinet Habu po południu, a więc nie mogli jechać dłużej niż parę godzin. Arabowie wyraźnie przygotowywali się do noclegu. Czerpali wodę – zdał sobie sprawę Tomek – z czegoś w rodzaju studni. Rozkulbaczyli konie i wielbłądy, napoili je, rozciągnęli swe legowiska. Któryś oddawał mocz, pustynnym zwyczajem klęcząc na piasku. Więźniami nikt się na razie nie interesował.
Od pewnego już czasu Tomek czuł na sobie wzrok Nowickiego, który wpatrywał się w niego z wyraźnym natężeniem, coś mu chciał przekazać, ponaglał tym uporczywym spojrzeniem. Ale do Tomka podszedł właśnie któryś z Arabów. Sprawdził najpierw jego więzy, a potem, przechylając mu głowę do tyłu, wlał do gardła parę łyków zimnej, ożywczej wody.
Arab podszedł z kolei do Nowickiego. Teraz nie sprawdzał już więzów. Po prostu kolejnemu więźniowi wlał do gardła, podobnie jak Tomkowi, nieco wody. Marynarz przełknął wodę, a kiedy Arab odwrócił się, by odejść chwycił go za powłóczyste szaty i przerzucił przez siebie. Tamten jęknął, głucho uderzył o ziemię, wzniecając tuman piasku. Ściągnęło to uwagę i szybki atak innych. Niestety, najwidoczniej uwolnił się z więzów zbyt niedawno, by wróciła mu w pełni władza w całym ciele. Ciosy pozbawione zwykłej siły i szybkości nie mogły dać mu przewagi. Tomek natężał wszystkie siły, by się uwolnić. Na próżno. Straszna walka przyjaciela dobiegała końca. Resztką sił udało mu się przedrzeć do koni. Dosiadł jednego z nich i ścisnął mu boki kolanami. Zwierzę zareagowało, ale niestety było… spętane. Runęło na kolana, a niefortunny jeździec poleciał do przodu. Chmura kurzu, kwik wystraszonych zwierząt, okrzyki walczących niosły się daleko w pustynię.
W walce nie brało dotąd udziału dwu ludzi. Przyglądali się zmaganiom z zadziwiającym spokojem. Gdy Nowicki dopadał konia, roześmiali się. Jeden wstał i podszedł do swego wielbłąda. Z wolna zdjął zawój i przez głowę ściągnął arabski strój. Ze schowka przy kulbace wydobył długi bicz, odwrócił się i strzelił nim w powietrzu.
Nowicki właśnie podnosił się z piasku. Świst korbacza sprawił, że napastnicy odstąpili i marynarz nagle został sam. Harry stanął naprzeciw z drwiącym uśmiechem na ustach. Chwycił się znacząco za ucho i powiedział:
– Pamiętasz?
Marynarz dyszał ciężko. Raz i drugi przełknął głośno ślinę i pokonując wysiłkiem woli suchość w gardle, wyraźnie powiedział:
– Stęskniłeś się może?
Niebezpiecznie blisko jego twarzy strzelił bicz. Nowicki odchylił się do tyłu i bat owinął mu się dokoła nóg, zwalając go na piach przy akompaniamencie głośnego śmiechu widzów. Harry niespiesznie zwinął korbacz i odsunął się nieco. Teraz Arabowie mogli skrępować Nowickiego, niczym niemowlę. Kiedy zakończyli swe dzieło, stanął nad nim Harry. Przez chwilę mu się przyglądał, potem lekko pochylił i klepiąc go po twarzy.
– Grzeczny! Bardzo grzeczny chłopiec! Pozostało tylko mocno zacisnąć szczęki…
Noc była zimna. Różnica temperatur między południem a północą sięgała 20° C. Jeńcy nie byli w stanie zasnąć ani na chwilę. Milczeli, nadsłuchując mowy pustyni. Pohukiwała gdzieś sowa, przerzucane wiatrem ziarenka piasku, uderzając o siebie, wydawały dziwny, melodyjny dźwięk. Ledwie świt otulił ich ciepłem wschodu, ruszyli dalej. Jeńców nie nakarmiono, ale nie zawiązano im przynajmniej oczu, mogli się więc spokojnie przyjrzeć swoim przeciwnikom. Było ich ośmiu. Wszyscy w zawojach na głowach, z czołami lśniącymi od tłuszczu i potu, twarzami osłoniętymi przed pustynnym kurzem. Spod ciemnych, długich sukien wyglądały ręce i nogi. Wszyscy, poza Harrym, uzbrojeni w prymitywne karabiny i długie, przypominające szable, noże.
Jechali po dnie ogromnego, wyżłobionego potokami deszczu, wąwozu hamady, co w świetle dnia łatwo było rozpoznać. Znali widać doskonale drogę, bo nigdzie nie natrafiali na zasypane kamieniami przejścia.
Patryk jadący na wielbłądzie za jednym z nich, sprawiał wrażenie pogodzonego z losem, przestraszonego chłopca. Niezłomnie jednak wierzył, że “wujkowie” dadzą sobie radę, kiedy przyjdzie pora. Nie wiedział jak, ale jednego był pewien: żeby mogli wrócić, trzeba zapamiętać drogę. Od razu uznał, że to należy do niego. Z wysokości wielbłąda mógł obserwować otoczenie. Bezwiednie rejestrował w pamięci wszystkie dostrzeżone szczegóły.
Z wąwozu wyjechali wprost na sypkie, piaszczyste diuny. Z trudnością pięli się na szczyt każdej piaskowej góry, skąd otwierał się widok na niezliczone fale następnych. Przypominało to rozciągające się nieruchomo jezioro lub morze. Coraz częściej szukali łagodniejszych zboczy, by w ogóle móc zjechać w dół. Na ogół było jednak tak stromo, że konie staczały się, kwicząc z lęku. Nowicki i Tomasz, którym rano rozwiązano nogi, starali się utrzymać w siodłach, co ze związanymi rękami przychodziło im z trudem, choć przecież byli doskonałymi jeźdźcami. Wokół panowała głęboka cisza, rozpalony piasek oślepiał blaskiem, a powietrze drgało od gorąca.
Nadchodziło południe, ale jeźdźcy zanurzeni w piaskach pędzili dalej. Kiedy wreszcie stanęli, obaj przyjaciele, brutalnie ściągnięci z koni, upadli twarzami do ziemi. Tomek pluł piaskiem i próbował wytrzeć zapocone oczy. Wywołało to huragan drwiącego śmiechu.
– Kim jesteście! – zdołał wreszcie zapytać młody Wilmowski. – Czego od nas chcecie?
Przywódca gestem nakazał milczenie. W ciszy słychać było tylko mruczenie wielbłądów i parskanie koni.
– Chcesz naprawdę wiedzieć, giaurze? – spytał po angielsku. – Naprawdę chcesz wiedzieć?… To popatrz, bo pierwszy i ostatni raz możesz zobaczyć żelaznego faraona!
Pochylił się nad jeńcami. W zakrytej twarzy fanatycznie płonęły oczy.
– Nie zabiję was. Uczyni to skutecznie słońce. – Powiedział zimno i znowu już wyprostowany dodał. – Tu rządzi władca Doliny, nie wy, przeklęci giaurzy!
I to było wszystko. Jeźdźcy dosiedli wielbłądów i koni. Ruszyli galopem. Zakurzyło się i nastała cisza.
– A tośmy, brachu, przepadli – wykrztusił Nowicki.
– Spróbujmy się uwolnić.
Pod palącym słońcem podjęli próbę rozwiązania rąk, ale usłyszeli tętent konia. Ktoś wracał galopem. Zatrzymał konia tuż przed nimi, obsypując ich piaskiem tak, że instynktownie pochylili głowy. “Żelazny faraon” pochylił się w siodle i śmiejąc dziko, rzucił na piasek gurtę [124] z wodą.
– Jestem miłosiernym władcą! – wykrzyknął i jeszcze raz wybuchnął śmiechem. Wkrótce znikł.
W milczeniu, pospiesznie uwolnili z więzów ręce. Rozwiązali Patryka i sięgnęli po gurtę. Każdy wydzielił sobie kilka maleńkich łyków wody.
– Uff! – powiedział Nowicki, rozcierając przeguby. Ręce w tym upale zgrabiały mi, jak na mrozie. I dodał z wisielczym humorem:
– Deczko mi się pić chce… Patryk stłumił płacz.
Nie mieli dość sił, by szukać odrobiny cienia, ale żar powoli przygasał. Niemiłosierne słońce obniżyło swą tarczę, zamykając się w sobie i tuląc do snu. Znów wypili po łyku wody.
– No, marynarzu! – rzekł Tomek. – Ruszajmy w drogę.
– Ano, nie mamy wyboru!
Nowicki i Tomek zdawali sobie sprawę, że w tak beznadziejnej sytuacji chyba jeszcze nie byli: bez odrobiny pożywienia porzuceni na pustyni, z ilością wody, która w tym upale, nawet ściśle dozowana, mogła wystarczyć najwyżej na dwa, trzy dni, praktycznie nie mieli szans. Ale był z nimi chłopiec, za którego odpowiadali i który potrzebował otuchy. Nie zwykli zresztą bez walki poddawać się losowi.
– Musimy dotrzeć do studni, gdzie obozowali ostatnio.
– Hm… Nie wiem, czy obserwowałeś niebo… Zdaje się, że jechaliśmy wciąż na zachód. Przebyliśmy z pięćdziesiąt kilometrów.
– Przez cały czas?
– Nie, dziś od rana, od tamtej studni…
– Trzeba do niej dotrzeć. Niewiele mamy wody. Rzeczywiście, w gurcie było jeszcze z dziesięć litrów.