Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem
dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe
szło się na lewo do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do
podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki
sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i
krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak
drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy
naładowanych gorczycą i farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie
paliła się cały dzień, sieć pełna korków do butelek, wreszcie wypchany
krokodylek, długi może na półtora łokcia.
Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem
siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem na fotelu
obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż
szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a
tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż.
Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy
drzemał, lecz pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu
w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do
czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się
najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
Mówię : nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej : ja tudzież dwaj
synowcy starego - Franc i Jan Minclowie.
Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi doświadczyłem
zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że
jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte),
podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która
wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś jakby mocne
dotknięcie rozpalonego żelaza.
- A, szelma! - wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacji,
przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do
podłogi.
Zwinąłem się w kłębek z bólu, lecz od tej pory nie śmiałem wziąć do ust
niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki miały dla mnie smak
pieprzu.
Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku,
wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną począł ciągnąć za sznurek kozaka.
16
Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem
uwierzyć, że ten jowialny staruszek posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz
spostrzegłem, że ów kozak widziany z wnętrza sklepu wydaje się mniej
zabawnym niż od ulicy.
Sklep nasz był kolonialno - galanteryjno - mydlarski. Towary kolonialne
wydawał gościom Franc Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową
i zaspaną fizjognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił
fajkę, późno wchodził za kontuar, wymykał się z domu po nocach, a nade
wszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który zawiadywał
galanterią i obok niezgrabnych ruchów odznaczał się łagodnością, był znowu
bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien.
Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym
upomnieniom. Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością.
Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat;
jadł, co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego,
że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał.
W tym otoczeniu upłynęło mi ośm lat, z których każdy dzień był podobny do
wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu do innych kropli
jesiennego deszczu. Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O
szóstej otwierałem główne drzwi tudzież okiennicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy
zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał
między beczką mydła szarego a kolumną ułożoną z cegiełek mydła żółtego.
Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel mrucząc: Morgen!,
poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy
ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i
ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata
łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanymi,
ziewający, obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w
głowę w sposób, który mógł oznaczać wielką senność lub wielkie zmartwienie.
Prawie nie było ranka, ażeby stryj patrząc na jego manewry nie wykrzywiał mu
się i nie pytał:
- No,.. a gdzie, ty szelma, latała?
Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej
przesuwali się przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to
chłopak od szewca, to jegomość w rogatywce szli w jedną i drugą stronę jak
figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy, beczki, bryczki
- tam i na powrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie
utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego co chwilę ktoś wpadał do nas
za sprawunkiem.
- Pieprzu za trojaka...
- Proszę funt kawy...
- Niech pan da ryżu...
17
- Pół funta mydła...
- Za grosz liści bobkowych...
Stopniowo sklep zapełniał się po największej części służącymi i ubogo
odzianymi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i
zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę,
znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie
pozwalają ziewnąć. W końcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan
Mincel, i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.
Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej
białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem
szarpnął kozaka, a niekiedy z szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i
ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o
co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego
popędliwości.
Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu
ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do
niej tyłem), a za nią - matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni,
w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na
stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem:
Gut Morgen, meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig...
I zaczynała rozlewać kawę w białe fajansowe kubki.
Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę mówiąc :
- Gut Morgen, meine Mutter!
Za co dostawał kubek kawy z trzema bułkami.
Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja.
Każdy całował staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskimi żyłami, każdy
mówił:
- Gut Morgen, Grossmutter!
I otrzymywał należny mu kubek tudzież trzy bułki.
A gdyśmy z pośpiechem wypili naszą kawę, służąca zabierała pusty kosz i
zamazane kubki, staruszka swój dzbanek i obie znikały.
Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki, z którego