Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subiekta z brodą.
- A, moje uszanowanie panu Lisieckiemu! - zwrócił się do przybyłego. - Zimny
dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się
spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?..
- Także koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem
- odparł cierpko Lisiecki ocierając szronem pokryte wąsy.
- Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie.
- Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok
waszych galanterii i pańskiej siwizny?
- No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym aniżeli łysym - oburzył się pan
Ignacy.
7
- Koncept!... - syknął pan Lisiecki. - Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest
smutnym dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są
owocami starości, którą... chciałbym szanować.
Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie,
żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i
ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili
doręczył interesantce ruchem pełnym godności żądany przedmiot. Potem zapisał
cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za
gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.
Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.
Dopiero około dziewiątej wszedł, a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski,
piękny, dwudziestoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale,
z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł ciągnąc za sobą od progu smugę woni, i
zawołał:
- Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem,
gałgan jestem, no - podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i
musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...
- Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? - spytał Lisiecki.
- Neseserki?... Nie. Nasz doktor nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek...
Prawda, panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.
- Dochodzi dzie-wią-ta... - odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.
- Dopiero dziewiąta?... No, kto by myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś
przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...
- Ażeby wyjść przed ósmą - wtrącił pan Lisiecki.
Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe
zdumienie.
- Pan skąd wie?... - odparł. - No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł
proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą,
choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisji...
- Niech pan od tego zacznie - wybuchnął Rzecki - a będzie pan wolny przed
jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie
kupcem, i dziwię się, że pan od razu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym
zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!
- No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami - odezwał się Lisiecki. - Co tu
bawić się w morały.
- Nigdy nie latałem! - krzyknął Rzecki uderzając pięścią w kantorek.
- Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą - mruknął Lisiecki
do Klejna, który uśmiechał się, podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.
Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się
Mraczewski.
- Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach,
szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze
8
swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan raczy zająć miejsce na
taburecie. Paweł! przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie...
Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.
- Ależ, panie, ależ przepraszam!... - tłomaczył się odurzony gość.
- Bardzo prosimy - mówił prędko Mraczewski - to nasz obowiązek. Zdaje mi
się, że te będą dobre - ciągnął, podając parę sczepionych nitką kaloszy. -
Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że
niepodobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki;
jakie mają być literki?...
- L. P. - mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego
subiekta.
- Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan
każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może
szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł! rzuć
kalosze do paki... Należy się dwa ruble kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z
literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz znaleźć w
miejsce nowych artykułów dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do
kasy z tą karteczką. Panie kasjerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego
pana...
Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich
ukłonów odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy,
bezmyślnie patrząc w szybę, spoza której Mraczewski darzył go słodkim
uśmiechem i ognistymi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej,
może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć
złotych.
Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający
podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy
do Lisieckiego, rzekł półgłosem:
- Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona
III? Nos... wąs... hiszpanka...
- Do Napoleona, kiedy chorował na kamień - odparł Lisiecki.
Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski
dostał urlop przed siódmą wieczór, a w parę dni później w prywatnym katalogu
Rzeckiego otrzymał notatkę:
„Był na Hugonotachw ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą???.”
Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie
posiadają notatki dwaj inni. jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet -
służący Paweł. Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych
współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.
Około pierwszej w południe pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu
pomimo ciągłych sporów ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku,
ażeby zjeść obiad przyniesiony z restauracji; Współcześnie z nim wychodził
9
Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a
Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.
O ósmej wieczór zamykano sklep; subiekci rozchodzili się i zostawał tylko
Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na
jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko, co wypadało na dziś. Każdą
zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnymi marzeniami na temat
ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje,
jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.
„Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!” - wzdychał przewracając się na twardej
pościeli.
Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem
czytał historię konsulatu i cesarstwa albo wycinki z gazet opisujących wojnę
włoską z roku 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał spod łóżka
gitarę i grał na niej Marsza Rakoczegoprzyśpiewując wątpliwej wartości
tenorem.
Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk,
przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się
na ból głowy.
Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał