Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu
o milę. Co kilka godzin, a później nawet co godzinę przylatywały sztafety. Było
to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na
coś grubego.
Tej nocy spaliśmy na gołym polu nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro
świt ruszyliśmy naprzód: szwadron kawalerii z dwoma lekkimi armatami, potem
nasz batalion, a potem cała brygada z artylerią i furgonami, mając silne patrole
po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.
Gdy weszło słońce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela ;
resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz
częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych
rozmaitych wyznań, w końcu - chłopów i Cyganów. Na wszystkich twarzach
malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując
rękoma za siebie.
Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał
armatni. Po szeregach przeleciał szmer:
- Oho! zaczyna się...
- Nie, to sygnał...
Padły znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał
się ; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych
pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy i przez chwilę zaległa taka
cisza, że słychać było tętent siwej klaczy dopędzającego nas adiutanta.
Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.
Tym razem odezwało się bliżej i dalej kilkanaście armat; każdy strzał można
było odróżnić.
- Macają dystans! - odezwał się stary nasz major.
- Jest z piętnaście armat - mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się
rozmowniejszy. - A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!...
Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem.
zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na
organach.
- Jest więcej niż dwadzieścia - rzekłem do Katza.
- Osły!... - zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.
103
Staliśmy na wzniesionym miejscu, skąd widać było idącą za nami brygadę.
Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca ze dwie albo i trzy
wiorsty.
- Straszna masa wojsk! - szepnąłem. - Gdzie się to pomieści!...
Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie
uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód,
my zostaliśmy w tyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego
korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem
przez pola, jeden na prawo od nas, drugi na lewo. W mały kwadrans zrównały
się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i - ruszyliśmy trzema batalionami
naprzód, noga za nogą.
Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały
wybuchające jednocześnie. Co gorsze, spoza nich rozlegał się jakiś stłumiony
odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.
- Ile armat, kamracie? - spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.
- Chyba ze sto - odparł kręcąc głową. - Ale - dodał - porządnie prowadzą interes,
bo odezwały się wszystkie razem.
Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka minut później przejechały wolnym
kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty z należącymi do nich
jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „ W imię Ojca i
Syna...” - Ten i ów popił z manierki.
Na lewo od nas huk wzmagał się: pojedynczych strzałów już nie można było
odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:
- Piechota!... piechota!...
Machinalnie schwyciłem karabin na tuj myśląc, że pokazali się Austriacy. Ale
przed nami oprócz wzgórza i rzadkich krzaków nie było nic. Natomiast na tle
grzmotu armat, który prawie przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask
podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.
- Bitwa!... - zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.
Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w
odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.
W szeregach pomimo marszu zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano
broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nade wszystko
- w grubiański sposób żartowano z Austriaków, którym nie wiodło się w tych
czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem ; stopniała nawet sztywna
powaga oficerów zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero
komendy: „ Baczność i cisza!...”, ażeby nas uspokoić.
Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu
i ówdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał
się żaden listek; nad polem, zarośniętym młodą trawą, nie odzywał się
wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki
oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos
majora, który jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, na lewo,
104
wściekały się stada armat i lał deszcz karabinowych strzałów. Kto takiej burzy
przy jasnym niebie nie słyszał, bracie Katz, ten nie zna się na muzyce!...
Pamiętasz, jak nam wówczas dziwnie było na sercu?... Nie strach, ale tak coś
jakby żal i ciekawość...
Skrzydłowe bataliony oddalały się od nas coraz bardziej; wreszcie prawy
zniknął za wzgórzami, a lewy o paręset sążni od nas dał nurka w szeroki parów i
tylko kiedy niekiedy błysnęła fala jego bagnetów. Podzieli się gdzieś huzarzy i
armaty, i ciągnąca z tyłu rezerwa, i został sam nasz batalion, schodzący z
jednego wzgórza, ażeby wejść na drugie, jeszcze wyższe. Tylko od czasu do
czasu z frontu, od tyłu albo z boków przeleciał jakiś jeździec z kartką albo z
ustnym poleceniem od majora. Prawdziwy cud, że od tylu poleceń nie zamąciło
mu się we łbie!
Nareszcie, już była blisko dziewiąta, weszliśmy na ostatnią wyniosłość porosłą
gęstymi krzakami. Nowa komenda; plutony idące jeden za drugim poczęły
stawać obok siebie. Gdy zaś dosięgliśmy szczytu wzgórza, kazano nam pochylić
się i zniżyć broń, a w końcu przyklęknąć.
Wtedy (pamiętasz, Katz?) Kratochwil, który klęczał przed nami, wetknął głowę
między dwie młode sosenki i szepnął:
- Patrzajcie no!...
Od stóp wzgórza, na południe, aż gdzieś do krawędzi horyzontu ciągnęła się
równina, a na niej - jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków,
długa - czy ja wiem - może na milę drogi.
- Tyralierzy!... - rzekł stary podoficer.
Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście
białych chmur, kotłujących się przy ziemi.
- To baterie, a tam płoną wsie... - objaśniał podoficer.
Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć gdzieniegdzie, również po obu
stronach długiej smugi dymu, prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po
prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującymi kolcami.
- To nasze pułki, a to austriackie... - mówił podoficer. - No, no!... - dodał - i sam
sztab lepiej nie widzi...
Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych
strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.
- Phy! - odezwałeś się wtedy, Katz - i to ma być bitwa?... Miałem się też czego
bać...
- Zaczekaj no - mruknął podoficer.
- Przygotuj broń!... - rozległo się po szeregach.
Klęcząc zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie
stalowych stempli i trzask odciąganych kurków... Podsypaliśmy proch na
panewki i znowu cisza.
Naprzeciw nas, może o wiorstę, były dwa pagórki, a między nimi gościniec.