Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?... Przecież zastępowała miejsce
gospodyni...” - myślał, powoli schodząc ze schodów.
Nagle drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.
„Ona...”
Podniósł głowę i zobaczył damę w brylantach.
Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę zatoczywszy się jak pijany.
„Cóż mi po świetnej pozycji, jeżeli jej tam nie ma?”
- Konie pana Wokulskiego! - zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając
trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty głos świadczyły, że
obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzień
Wielkiejnocy.
- Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zajeżdżaj!... -
powtórzyli stojący furmani.
Środkiem Alei z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę
Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku
Wokulskiego i ukłonił mu się.
„Kolega!” - szepnął Wokulski i zarumienił się.
97
Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się.
- Wracaj, bracie, do domu - rzekł do furmana dając mu na piwo.
Powóz odjechał ku miastu. Wokulski zmieszał się z przechodniami i poszedł w
stronę Ujazdowskiego placu. Szedł z wolna i przypatrywał się jadącym. Wielu
spomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów
skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru, i wcale ładną
córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś
Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla z liczną rodziną. Wdowa po
dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę
Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci bławatni, dalej krawiec męski,
mularz, jubiler, piekarz, a oto - jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w
zwykłej dorożce.
Większa ich część nie widziała Wokulskiego, niektórzy jednak spostrzegli go i
kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy spostrzegłszy go nie kłaniali się, a nawet
uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i
rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i
dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconym u hrabiny.
Żaden z tamtych, on tylko jeden!..
„Mam nieprawdopodobne szczęście - myślał. - W pół roku zrobiłem majątek
krociowy, za parę lat mogę mieć milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp
na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie,
przed siedemnastu laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba
dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie do buduaru
hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie za prędko awansuję?” - dodał z tajemną
trwogą w sercu.
Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części
znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i
zgiełk kilkunastutysięcznego tłumu ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi.
Widział jak na dłoni długi szereg huśtawek, kolyszących się w prawo i w lewo
niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg - szybko
kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg
- bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne
malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie
lalki. A we środku placu - dwa wysokie słupy, na które teraz właśnie wspinali
się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.
Wśród tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roił się rozbawiony
tłum.
Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy,
wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie siadłszy na
konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał
upojenia wylatując do góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć, że
dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił - za cały rok. A z czym da się
98
porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał,
wstanie także o dziesiątej przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!
„I to ja byłem, ja?... - mówił do siebie zdumiony. - Mnie tak cieszyły rzeczy,
które w tej chwili tylko wstręt budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie
rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy,
nudy i niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było moim
marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w
swoje wyjątkowe szczęście!...”
W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na
szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę.
„Aha, triumfator!” - rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach
pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami
bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru
na rękach zaniosą do miasta, wtem - zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet
zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy
triumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim.
„Przestroga dla mnie?...” - szepnął Wokulski ocierając pot z czoła.
Plac i rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do miasta.
Środkiem Alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym Wokulski
zobaczył bladoniebieską suknię.
„Panna Izabela?..”
Serce poczęło mu bić gwałtownie.
„Nie, nie ona.”
O paręset kroków dalej spostrzegł jakąś piękną twarz kobiecą i dystyngowane
ruchy.
„Ona?... Nie. Skądżeby wreszcie ona?”
I tak szedł przez całe Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy Świat ciągle upatrując
kogoś i ciągle doznając zawodu.
„Więc to jest moje szczęście?... Kto wie, czy śmierć jest takim złem, jak
wyobrażają sobie ludzie.”
I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie
niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne nadzieje.
W tym samym czasie panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z
przedpokoju zawołała do panny Florentyny:
- Wiesz?... był na przyjęciu...
- Kto?
- No ten, Wokulski...
- Dlaczegoż być nie miał, skoro go zaproszono - odparła panna Florentyna.
- Ależ to zuchwalstwo... Ależ to niesłychane... i jeszcze, wyobraź sobie, ciotka
jest nim oczarowana, książę nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem
uważają go za jakąś znakomitość... I ty nic na to?...
Panna Florentyna uśmiechnęła się smutnie.
99
- Znam to. Bohater sezonu. W zimie był takim pan Kazimierz, a przed
kilkunastu laty nawet... ja - dodała cicho.
- Ależ uważaj, kim on jest?... Kupiec... kupiec...
- Moja Belu - odpowiedziała panna Florentyna - pamiętam sezony, kiedy nasz
świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.
- Boję się tego człowieka - szepnęła panna Izabela.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
„...Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu, dwa magazyny, siedmiu
subiektów i szwajcara we drzwiach. Mamy jeszcze powóz błyszczący jak
świeżo wyglancowane buty, parę kasztanowatych koni, furmana i lokaja - w
liberii. I to wszystko spadło na nas w początkach maja, kiedy Anglia, Austria, a
nawet skołatana Turcja uzbrajały się na łeb na szyję!
- Kochany Stasiu - mówiłem do Wokulskiego - wszyscy kupcy śmieją się, że tak
dużo wydajemy w niepewnych czasach.
- Kochany Ignasiu - odpowiedział mi Wokulski - a my śmiać się będziemy ze
wszystkich kupców, kiedy nadejdą czasy pewniejsze. Dziś właśnie jest pora do
robienia interesów.
- Ależ europejska wojna - mówię - wisi na włosku. W takim razie na pewno