Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Spostrzegłem, że na jego żółtym tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce
utworzyły białą linię, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu leżącego o
105
kilkaset kroków na lewo od nas wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem
sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili na prawo od nas huknął
strzał armatni i nad białym oddziałem austriackim ukazał się siwy obłoczek
dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał, i znowu nad Austriakami obłoczek. Pół
minuty - znowu strzał i znowu obłoczek...
- Her Gott!-- zawołał stary podoficer - jak nasi strzelają... Bem komenderuje
czy diabeł...
Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała
plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległym wzgórzu
błysnął dym i w stronę naszej baterii poleciał warczący granat. Drugi dym...
trzeci dym... czwarty...
- Mądre bestie! - mruknął podoficer.
- Batalion!... naprzód marsz!... - wrzasnął ogromnym głosem nasz major.
- Kompania!... naprzód marsz!... Pluton!.. naprzód marsz!... - powtórzyli
różnymi głosami oficerowie.
Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery
poszły naprzód, na prawo i na lewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń,
jak się komu podobało.
- Z górki na pazurki!... - zawołałeś wtedy, Katz.
A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś w tyle z wielkim
łoskotem.
Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwymi komediami,
które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?... To
bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.
Zeszliśmy na równinę. Od naszej baterii przyleciał huzar donosząc, że jedna z
armat zdemontowana. Współcześnie na lewo od nas padł granat ; zarył się w
ziemię, ale nie wybuchnął.
- Zaczynają nas lizać - rzekł stary podoficer.
Drugi granat pękł nad naszymi głowami i jedna z jego skorup padła
Kratochwilowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.
- Oho!... ho!... - zawołano w szeregu.
W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków na lewo, zrobiło się
zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi:
jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział trzymając się
rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do
mnie, alem go nie słyszał ; natomiast zaszumiało mi w prawym uchu, jakby tam
wpadła kropla wody.
Podoficer poszedł w prawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie
długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem
nie zrozumiał sygnału ; natomiast, słyszałem ostre poświsty nad głową i koło
lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię zasypując mi
piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną prawie na
moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony do
106
reszty, wypaliłem i ja... Nabiłem i znowu strzeIiłem. Przed front spadł czyjś
kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł
dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i
ma pianę w katach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem w końcu nic
nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.
Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem
wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc
ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów
zobaczyłem kupę uciekających ludzi.
-” Czego oni, u diabła, uciekają?...” - myślałem przyspieszając kroku. Nie był to
już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero
spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion, a na
szczycie wzgórza walą z armat.
- Rezerwy w ogniu!... Naprzód, łajdaki!... Świnie wam paść, psubraty!... - wołali
czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas na powrót w szeregi i
płazując każdego, kto nawinął się im pod rękę
Majora między nimi nie było.
Powoli zmieszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoich plutonach,
ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze
czterdziestu ludzi.
- Gdzież oni się rozbiegli? - spytałem podoficera.
- Aha, rozbiegli się - odparł zachmurzony.
Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.
Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia
objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce
wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem osiem, bo tyle mi brakowało w
ładownicy, i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?
- Wiesz ty - rzekł do mnie Katz - że już po jedynastej?...
- A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? - odparłem.
- Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię...
- Tak, ale armat nie słyszę... Owszem, słyszę - dodałem skupiwszy uwagę.
Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne warczenie, już nie
ogłuszające, ale wprost ogłupiające. Ogarnęła mnie apatia.
Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolumna dymu, którą
budzący się wiatr niekiedy rozdzierał. Wówczas na chwilę można było widzieć
długi szereg nóg albo kasków, z połyskującymi obok nich bagnetami. Nad tamtą
kolumną i nad naszą kolumną szumiały granaty, wymieniane pomiędzy baterią
węgierską, która strzelała spoza nas, i austriacką, odzywającą się ze wzgórz
przeciwległych.
Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę ku południowi, kłębiła się jeszcze
mocniej i była bardzo pogięta. Gdzie Austriacy brali górę, zgięcie szło na lewo,
gdzie Węgrzy - na prawo. W ogóle pasmo dymu wyginało się bardziej na
107
prawo, jakby nasi już odepchnęli Austriaków. Po całej równinie słała się
delikatna mgła niebieskawej barwy.
Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był z początku, już nie robił na
mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem się dopiero wsłuchiwać.
Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnie szczęk nabijanych karabinów albo
trzask kurków.
Przyleciał adiutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.
- Chłopcy! - wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, który niedawno uciekł z
seminarium. - Zrejterowaliśmy, bo Szwabów było więcej, ale teraz zaskoczymy
z boku ot tę kolumnę, widzicie?... Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa...
Niech żyją Węgry!...
- I ja chciałbym pożyć... - mruknął Kratochwil.
- Pół obrotu w prawo, marsz!...
Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu w lewo i zaczęliśmy spuszczać się na
równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami.
Okolica wciąż falista ; z przodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za
nim lasek.
Nagle między owymi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście
dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły
nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie
kul nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość
martwego przedmiotu.
Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My
maszerowaliśmy wciąż, jakby kule przelatujące z ukosa nie do nas adresowano.
W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawym skrzydle gwiżdżąc
Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez
mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i
czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż ; na prawym skrzydle znalazł się inny
podoficer, młody blondynek.