Czarne Oceany
Czarne Oceany читать книгу онлайн
Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.
W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wtedy go oświeciło:
Prawem wybawiciela od Zarazy, oto jakim.
Zaśmiał się na głos. Nie zdrajca, lecz zbawiciel! Można ruszyć i taki trend, czemu nie? A co dopiero z poparciem Modlitwy!
Odrzuciwszy papierosa, podszedł do harleya. Jeszcze będę pieprzonym bohaterem narodowym!
Powiem tak: przynoszę wam tu przyszłość, w której nie…
Zamarł w pół kroku nad ciałem AGENTA1. Zrozumiał wszystko. Przypomniał sobie. Wykład Jugrina, ściśniętą w środku wiązkę linii czasu. Siebie samego.
Nie ma sprzeczności. Jest tak, jak jest: zarazem stoję tu nad Czterolistną i śpię na kolorowych poduszkach w izolatce Hedge'a; Skrytojebca żyje i nie żyje; mam dłoń i nie mam dłoni; Marina jest zdrowa i Marina umiera…
Bo jakoś tak się składa, że rozważając prawdopodobne przyszłości zawsze patrzymy od naszego „teraz" w przód, zakładając siebie jako punkt odniesienia – nigdy zaś nie podejrzewając odwrotnego porządku. A ja teraz wiem: żyję w złożeniu niepewnych wariantów, żyję w cudzej futurpamięci!
Żyję w cudzej – Bronsteinowej – futurpamięci, a redukcja jeszcze nie nastąpiła. Dokładnie tak, jak mówił major Fuzz. Zdecyduje się dopiero post factum.
Dookreśli mnie więc trend, który zdominował pamiętającego. Ziszczę się w wariancie optymalnym: ten lub ten; więc może cała ta moja odyseja nie okaże się wcale prawdą i zniknie wypłaszczona do nieprawdopodobieństwa?
Przeżyję? nie przeżyję? I jeśli nawet – to jako kto? A Marina? Z dwóch równoważnych historii zawsze przyjemniej zapamiętać tę kończącą się przynajmniej jakimś pozorem happy endu. Lecz z drugiej strony: forma domaga się tragedii. Czerń, czerń pokrywa wszystko.
Nie skończy się dobrze, nie.
Wcześniej spełniło się proroctwo Lucyfera i zza zakrętu dobiegł szum pędzącego samochodu. Spoza drzew wypadł zabytkowy sedan i natychmiast zaczął z piskiem opon hamować, wykręcając się bokiem w kontrolowanym poślizgu. Za szybą na siedzeniu obok kierowcy Nicholas ujrzał wyraźnie twarz porucznika McFly'a.
Diabeł/Baryshnikov rzucił Huntem ku barierce i skarpie, lecz Nicholas zastopował go jednym gestem prawej dłoni. Podniósł ergokarabinek i (Ranger on) wpakował resztę magazynka w sedana, zabijając na miejscu kierowcę, raniąc McFly'a i doszczętnie niszcząc przód wozu.
McFly wypadł z auta i przetoczył się na pobocze; kończąc ruch, płynnie stanął na nogi. Rozpędzony AGENT1409 skoczył mu do gardła. McFly zdążył tylko krzyknąć: – Hunt! Nie!
Hunt puścił bezużyteczny karabinek. Baryshnikov ponownie złapał go w swe szpony. Przekładał już nogę przez balustradę, gdy znowu zastopował go i zawrócił. Podbiegł do tablicy, uniósł gorące ciało. Teraz trudniej. Krzyknął na diabła. Na skarpę i w dół. Za plecami słyszał warczenie AGENTA1409 i krzyki porucznika McFly'a.
Po kłującej wyściółce kudzu zjechał na sam dół, jakieś dwadzieścia metrów. Od bramy w enklawie dzieliło go dalszych sto metrów w poziomie. Od razu zaczął ku niej iść (nie był w stanie biec z Mariną na rękach), chociaż doskonale wiedział, że brama się przed nim nie otworzy; ale kiedy szedł, mniej się bał. Zdawało mu się nawet, że przez hałas własnego oddechu słyszy charakterystyczny hurgot-łopot wirników śmigłowców.
To coś, co niósł – wiedział, że to nie jest Marina: ona szła obok. Jednak tulił, obejmował, przyciskał do piersi, pochylał głowę. Jakby już przeczuwając strugi gorących pocisków i pragnąc wszystkie wchłonąć samemu. Krzywił twarz, może do furii, może do płaczu. Ta rzecz była ciężka, ale ciężar nie miał znaczenia. Nic go nie obchodziło, kto widzi. Wiedział, że celują. Proszę. Już blady półuśmiech. Gdyby sądził, że jest nadzieja na odwrócenie losu… Jakież szczęście miał Vittorio!
Pies przestał szczekać, ktoś za to zbiegał ciężko po stoku. Hunt nie oglądał się. Równomiernie stawiał stopę za stopą, wytrwale mantrując w myślach.
Nie mogą mnie jeszcze zabić, powtarzał sobie. Nie mogą; jeszcze nie; to się nie może stać. Nie uwolniłem przecież kontraestepu i nie dałem – jeszcze – przyszłości wolnej od zagrożenia totalnego zezwierznicowania, żeby ludzkość mogła spokojnie realizować trend ku Psychosoic uniuersi. Bo gdyby wszechświat zamieszkiwały zwierznice, kto odkryłby efes, żeby już nie wspomnieć o kole, rachunku różniczkowym, elektryczności i komputerach? To nie mogą być zwierznice! Posłużyłem do zapobieżenia tu tej ewentualności, do wymyślenia kontraestepu.
Dlaczego nie strzelają? Nie był w stanie przyspieszyć. Potykał się na kretowiskach. Diabeł towarzyszył mu z prawej, Marina z lewej.
Trawa tak wyraźnie pachnie tylko o świcie…
Osiemdziesiąt, siedemdziesiąt metrów do bramy. – Wysłać prośbę o azyl, panie?
Nawet nie odpowiedział.
Z tych CAV-ów EDC, które wylądowały pomiędzy nim a enklawą, wysypywali się uzbrojeni żołnierze, z najbliższego wyskoczył dowódca. Hunt mocniej zacisnął dłoń na rozpalonym kikucie wypadłego z formy ciała Vassone i wbrew woli zwolnił kroku, stanął.
Zdawał sobie sprawę, jak ohydnie teraz wygląda, blady, bezwłosy, o skórze głowy poranionej przez kudzu, w brudnym, poszarpanym płaszczu, o paskudnie obliźnionym pałąku przedramienia.
Jednak generał Kleist uśmiechała się do niego radośnie, Anzelm po Anzelmowemu szczerzył zęby. Mógł się teraz do nich Hunt uśmiechnąć w odpowiedzi, bo nie wierzył w racjonalność pamięci.
Kleist wyciągnęła rękę po płytki z Modlitwą.