Czarne Oceany
Czarne Oceany читать книгу онлайн
Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.
W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Lepszy rydz niż nic – mruknął, gdy AGENT1409, skomląc, zwijał się na asfalcie.
– Co?
– Mhm?
– Co powiedziałeś?
– Że lepszy taki AGENT niż żaden.
– Nie, nie – kręciła głową Marina. – To nie było po angielsku. Czytałam twoje dossier, znasz jeszcze tylko francuski, a i to kiepsko. To nie było również po francusku. Zapytaj diabła.
– A dajżesz mi teraz spokój!
Enklawa rozciągała się przed nim wielką makietą pudełkowatych domków i plastikowych drzewek, bajkowo rozsłoneczniona przez promienie wielkiego słońca, teraz jeszcze częściowo ukrytego w szerokich woalach różu rozpościerającego się na ćwierć nieboskłonu. Od owych kolorów człowiek oddychał jakoś głębiej, zatrzymywał się, by posmakować powietrze na języku. Czterolistna z tej odległości prezentowała się zaiste jako enklawa spokoju i bezpieczeństwa. A co to była za odległość – wystarczyło przymknąć jedno oko i miał ją na wyciągnięcie ręki. Skażony owoc.
– Niech się rozejrzy – skinął na AGENTA1409.
Diabeł rzucił psa w bieg w dół skarpy. Zwierzę oczywiście nie dostanie się do środka enklawy, automatyczni strażnicy działają nawet w braku ludzkich nadzorców -lecz może znaleźć materialne oznaki wpływu monady, pomóc oznaczyć zasięg.
– Gdybym miał Armię… – zastanawiał się dalej Nicholas, rozmasowując w piersi bóle popostrzałowe SWAT-owca. – A właśnie, co z nią?
– Zbyt wielka odległość, panie.
Gdyby miał Armię, zapuściłby na tysiącu umysłów Modlitwę i odpędził monadę. Mógłby zapuścić Modlitwę także bez Armii, używając programu zgodnie z jego przeznaczeniem, to znaczy do modulacji emisji Grzyba z cudzych Tuluz – no ale żaden z mieszkańców Czterolistnej nie miał wszczepki, konstytucja zabraniała.
U progu ziemi obiecanej – odprawiony. Widzi, lecz nie może wejść.
A przecież tu chodzi tylko o przywrócenie ich umysłom spokoju, osłonięcie od nawałnicy. Zdał sobie nagle sprawę, że rzecz cała jest znacznie prostsza, niż wynikałoby to ze wszystkich tych modeli. Bo czy był w ogóle taki moment – sięgał aż do najgłębszych pokładów jego pamięci, to znaczy: dzisiejszej jej wersji – taki moment, w którym mógłby rzec: „Oto jestem prawdziwy ja"? Nigdy. Pamiętał matkę pamiętającą go jeszcze we wnętrzu inkuba – czyli sam siebie tak pamiętał – czyli był nią. I potem, gdy dorastał – tak samo. I z ojcem (och, czemuż naprawdę nie umarł…?) – tak samo. I z dziećmi w szkole – tak samo. Pamiętał takie lekcje, podczas których w reakcji na pytanie nauczyciela milczał lub dawał złe odpowiedzi, pomimo że doskonale znał dobre. Lecz nie znało ich żadne z pozostałych dzieci, nie mógł zatem, nie był w stanie ich wypowiedzieć! Ale, do licha, wciąż był sobą! To nie czyniło go zwierznicą! Tak, napisał prawdę: również na pamięci nie można polegać, ona także podlega ewolucji zgodnie z osobistym Programem. Podobnie nie można polegać na produktach zmysłów, matrycach skojarzeniowych, powierzchownych myślach. To wszystko przychodzi z myślni, napiera; ciało monad. Ale też nie stanowi o tożsamości. To tylko dane, na których operuje Program. A świadomość -świadomość jest procesem, nie stanem.
Postawił harleya, usiadł bokiem. Nikotynowiec wciąż był tak samo długi, mógł go palić przez wieczność. AGENT1 chyba wreszcie skonał, bo zmienił się znacznik przy ikonie MoP-a. Co do Quranta – nie zamierzał sprawdzać. Marina wdała się w jakieś prywatne pogawędki z diabłem.
W gruncie rzeczy, powtarzał sobie, przyglądając się spod wpółopuszczonych powiek enklawie (od czasu do czasu mignął w bajkowym miasteczku plastikowy ludzik: jasna główka, długi cień), w gruncie rzeczy idzie więc jedynie o umożliwienie Programom swobodnego działania. Nie ma znaczenia, co przeciekło z myślni, nie ma znaczenia pamięć dodana, wszystkie te wparte psychomemy.
Schatzu się myli – priorytetem nie jest bynajmniej „zachowanie odrębności człowieka jako gatunku i cywilizacji". Nawet jako Psychosoic universi będziemy się bowiem różnić Programami i w tym sensie pozostaniemy ludźmi; lecz nie – jako zwierznice, nie – w tak silnym uścisku monad.
– Marina!
Musiał wołać ją jeszcze dwukrotnie. Podeszła doń wreszcie wraz z diabłem.
– Czy w ROM-ie tego nano Vittoria masz może software do designu i produkcji wirusów RNAdycyjnych? Vittorio jakoś przecież sprokurował dla mnie to serum prawdy, bionano regeneracyjne…
– A o co ci chodzi?
– Masz?
– Mam, chyba mam.
Tym samym przyznawała, iż już od jakiegoś czasu działa jej wszczepka skonfigurowana z tego nano; ale to pominął milczeniem.
– Przekopiuję ci po Trupodzierżcy dokumentację konferencji. Są tam załączone pliki z wzorcowymi DNAM, także estepu. Nałóż je na DNAM moje, swoje, czyje tam jeszcze znajdziesz – byle stare. Fragment DNA zastępowany przez estep, a wyjdzie ci to z matchingu, wytnij i wdrukuj na jego miejsce w Grudniu. Zsyntetyzuj mi to jak najszybciej. Oczywiście droga przenoszenia kropelkowa i żadnych wstępnych warunków wyzwolenia. Zresztą, co ci będę mówił, lepiej się na tym znasz ode mnie.
– Nareszcie, panie.
– Słucham?
– Wielokrotnie próbowałem ci, panie, wytłumaczyć, że najprostszym wyjściem jest odwrócenie Grudnia i wypuszczenie kontraestepu, ale nigdy, panie, nie raczyłeś mnie wysłuchać i…
– Że co? Nic takiego nie mówiłeś! Próbujesz mi powiedzieć, że sam to wymyśliłeś?
– Tak, panie. To prosta rewersacja.
– Łżesz, diable. Co jak co, ale to pamiętałbym na pewno.
– Oczywiście. Błagam o wybaczenie, panie.
Hunt odprowadził diabła nieufnym spojrzeniem. Co się z tym menadżerem dzieje?
Zaciągnął się nikotynowcem. Rzecz jasna ten, mhm, kontraestep nie załatwi wszystkiego, bo Grudzień nadal będzie krążył. Ale kaestep bez wątpienia zwiększy sumaryczną odporność na myślnię, uchroni przed powszechnym zezwierznicowaniem, utrudni formowanie się Tłumu i pozwoli na przynajmniej okresowe pacyfikacje terenów zajętych przez monady roślinne. Z czasem zapewne ktoś skonstruuje ulepszoną wersję kontraestepu, na przykład całkowicie uodparniającą ludzi na estep, czyli także na Grudzień.
Doprawdy, aż dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł, przecież to tak proste – banalne odwrócenie idei Grudnia. Fakt, czemu sam wcześniej nie wpadłem…?
AGENT1409 dotarł do granicy enklawy i diabeł zaproponował otwarcie skanu. Nicholas kazał mu zawrócić psa, jako że może się on okazać bardzo przydatny jako roznsiciel nowego wirusa.
Coś tu jest nie tak, myślał, idąc ku tablicy informacyjnej. Kontraestep był przecież tak oczywisty…
– Masz już? – spytał Marinę, która stała nad swoim ciałem z rękoma za plecami, zapewne słabo obecna w OVR.
– Taa.
– No co?
– Postawiłabym, że o to właśnie chodziło Bronsteinowi – stwierdziła unosząc wzrok.
Wzruszył ramionami.
– Możesz na mnie chuchnąć?
– Nie jestem zbyt silna – uśmiechnęła się sucho. – Niżej. Poszedł w parodię (która jest formą form) i przyklęknął na trawie obok jej ciała. Patrzyła – oczywiście teraz już tylko jego oczyma, a raczej dzięki jego oczom, bo kąt widzenia symulowało jej jednak inny – patrzyła, jak składał tułów w karykaturze pozy pobożnego muzułmanina i dotykał wargami brunatnej plamy wybroczyn na czymś, co mogło być jej plecami, brzuchem lub udem – ale tak naprawdę nie należało już chyba w ogóle do ludzkiej anatomii.
– Nicholas?
– Mmh?
– Nie sądzę, żebym jeszcze długo wytrzymała. Jeśli możesz…
– Boże drogi, Marina…
Edytory ruchu na pewno mocno wygładzały jej wizerunek, więc nie był w stanie odczytać z wyglądu, mimiki, gestykulacji (jak zwykle bardzo oszczędnej), co tak naprawdę przebija się spod powierzchni tą po raz pierwszy otwarcie wyrażoną prośbą. Lecz jakoś nie był ciekawy, nie miał ochoty tam wejrzeć (nawet odruchowo odsunął się od ciała). Strach, to bez wątpienia, strach o życie, i nieustannie obracające sięying/yang rozpaczy/nadziei. Co jeszcze – nie chciał wiedzieć. Tylko w oddaleniu prawda. Przypomniał sobie ów fatalny romans telefoniczny, twarz dziewczyny, gdy patrzyła mu w oczy, powoli pojmując; i jej ostatni telefon.
Teraz wiem, czym jest, pomyślał. Teraz wiem. I zaraz tu – podjął straceńczą decyzję – złamię wszelkie etykiety, skruszę formy, skoczę z mostu, zamknę oczy i obnażę się, wypruję z siebie na jej oczach flaki. Vassone, Melton-Kinsler czy wszczepka wojskowych nanomatów – bez znaczenia. Tak. Gdy spyta, odpowiem jasno i szczerze. Nie będzie już żadnego MUI między nami. Poproszę o wybaczenie. Niech zrozumie. Wiem, że zrozumie. I znowu będzie, jak niegdyś z Imeldą, światło i ciemność, dusza na opuszkach palców…
Podniósł na nią wzrok. Wpatrywała się weń z jakimś desperackim napięciem. Co mogło do niej przeciec po mysini?
– Nawet wtedy – szepnęła – wiedziałam, że to nie ty. Wstał, wyprostował się. Czy coś takiego mogła powiedzieć Marina Vassone?
– Cóż – skrzywił się, ostentacyjnie cyniczny – ja tego nie wiedziałem.
– Nicholas – zaczęła i poznał po twarzy, że zamierza mu się z czegoś zwierzyć -ja…
– Nie, nie! – zamachał rękoma. – Po co mi to mówisz? No po co? Co cię, cholera, nagle napadło, żeby tu… – zabrakło mu słów, dokończył dłonią.
Wtłaczając gniew z powrotem do środka, odwrócił się od niej, otrzepał i wygładził płaszcz, otarł usta. Nic nie pozostało ze stanowczych postanowień sprzed dziesięciu sekund.
Bo cóż innego chroni nas przed czernią, jeśli nie forma? Istnieją granice, których nie należy przekraczać. Co ona najlepszego chciała tu zrobić? Rozumiem, boi się śmierci, ale – na litość boską! trochę taktu…!
– Panie – wtrącił się diabeł – gorąco doradzam usunięcie stąd ciał i zjechanie z drogi. Najwyraźniej nie jest ona zbytnio uczęszczana, ale gdyby jakiś…
– Takiś mądry? – sarknął błyskawicznie rozwścieczony Nicholas. – Wymysł mi ty lepiej, jak zarazić tamtych w enklawie!
– Nie wiem, czy to ma jeszcze jakikolwiek sens, skoro nie żyją zarówno Colleen, jak i Julius Qurant, panie.
Hunta to zmroziło. Bo istotnie, jakim prawem miałby się teraz domagać wpuszczenia do Czterolistnej? Miał ochotę rzucić się Lucyferowi do gardła i dusić, dusić, dusić…