-->

Czarne Oceany

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarne Oceany, Dukaj Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarne Oceany
Название: Czarne Oceany
Автор: Dukaj Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 174
Читать онлайн

Czarne Oceany читать книгу онлайн

Czarne Oceany - читать бесплатно онлайн , автор Dukaj Jacek

Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.

W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 76 77 78 79 80 81 82 83 84 ... 98 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Co jest? – zmarszczyła brwi Marina.

– Nie tędy – sapnął rozeźlony Nicholas. – Nie czujesz? Widział ponad głowami najbliższych AGENTÓW puste oblicze olbrzymiego fenoazjaty.

– Nie – odparła.

– Bo mnie właśnie… Cholera.

Przyspieszył kroku. Pod jego małymi stopkami równo przystrzyżony trawnik był niczym miękki perski dywan. Mama wołała z ganku, ale już prawie złapał Paskudę, obszczekiwała go teraz spod drzewa, capnie ją za obrożę i…

– Nic z tego nie rozumiem! – Potrząsnął głową.

– Z czego?

– No jedno z dwojga: albo tu, albo tam!

– O czym ty mówisz?

– Pełna OVR jest wewnętrznie nie weryfikowalna, prawda? – Uniósł palec.

– Prawda.

– Otóż nieprawda! Żadne ortowirtualizacje nie chronią cię przecież przed infekcjami psychomemicznymi! Trzeba by jakiegoś Supergrzyba, a i on zapewne nie dałby rady. Mogą ci zafałszować całe sensorium, wszystkie zmysły – a i tak osmotycznie, przez myślnię, odbierać będziesz echa świata rzeczywistego. Nie wejdziesz natomiast w żadne interferencje z umysłami postaci VR, bo one nie posiadają żadnych umysłów. Jeśli więc teraz odcienie myślni zgadzają się z postrzeganym otoczeniem – to znaczy, że jest to otoczenie rzeczywiste.

– A ty miałeś w tym względzie jakieś wątpliwości?

– Wciąż mam! – I opowiedział jej o Skrytojebcy, o wężu, który wgryzł się w jego pierś i we wszczepkę, o subtelnym zapachu kadzidła, który ktoś tu wciąż czuł, ktoś bardzo blisko, i o nieubłaganej logice nieprawdopodobieństw.

Marina przystanęła. Weszli teraz w pasaż zdemolowanego centrum handlowego, ciasno, a nisko zabudowanego podług zeszłowiecznej architektury. Wyłupione witryny sklepów ziały skondensowaną ciemnością, która wylewała się na zewnątrz wilgotnymi kałużami cienia; brodzili w nim. Po płytach trotuaru walały się resztki rozszabrowanych towarów. Marina omijała je z taneczną gracją, po części dodaną zapewne przez MUL Czarny polijedwab zlewał ją z nocą. Twarz, dekolt, dłonie, stopy – poza tym jeden cień. Spoglądała na Hunta przechyliwszy głowę na ramię (to Melton-Kinsler), oczyma jasnymi, spokojnymi nie mrugając (to Vassone).

– Zapętliłeś się – skonstatowała. – Zgubiłeś drogę w OVR. Ty jesteś niepoczytalny, Nicholas.

Zupełnie jakby była z tego zadowolona.

– Wiem – warknął. – Sam pomagałem tym ze Sprawiedliwości ustalić wykładnię.

– Więc sądziłeś, że to wszystko to OVR tego sneakera… – Wyciągnęła rękę, dotknęła go zimną dłonią. – Od samego początku…

Odtrącił ją.

– Nie! Cokolwiek robiłem, robiłem naprawdę! Żachnęła się.

– Teraz ja nie rozumiem. Przecież sam… Pociągnął w powietrzu cztery linie proste, wskazujący palec prawej ręki zostawiał za sobą płonące rysy, przestrzeń trzeszczała lekko, naddzierana. Poziome rubryki podpisał: „OVR-świat" i „RL-świat"; pionowe: „OVR-ja" i „RL-ja".

– Nazwijmy to Zakładem Hunta – rzekł. – Przelecimy po kolei całą macierz. Jeśli znajduję się w OVR i zachowuję się tak, jakbym był w OVR – wszystko jest w porządku. Podobnie w przypadku prawdziwego życia. Ale teraz przypadki niezgodne. Jestem w OVR, a zachowuję się, jakby to była rzeczywistość. Tracę coś? Narażam się? Nie, też okay. Lecz jeśli to nie OVR, a ja gram sobie w Nintendo… Kim wówczas jestem? Pieprzonym Raskolnikowem, pozbawionym sumienia socjopata, zbrodniczym megalomanem. Rachunek minimalizacji kosztów pomyłki: gdy masz wątpliwości, zawsze zakładaj, że to rzeczywistość; a nawet gdy nie masz wątpliwości.

– I ty tak zakładałeś.

– Właśnie. Rzecz w tym, że te dwie wzajem się wykluczające alternatywy – nie mogą być prawdziwe obie naraz! Jeśli znajduję się w domu Hedge'a – jak zaraziłem się Grudniem? dlaczego przez cały czas czułem, co czułem? I wciąż czuję. Jeśli zaś stoję tu z tobą w środku stada tych zombich – to czemu wciąż ktoś obok wdycha dym jego kadzideł? dlaczego nie mogę się z nikim połączyć przez wszczepkę?

– Mówiłam ci: Tuluza 10 to jest po części patent Langoliana i…

– Nie wierzę w to! – zaprotestował energicznie. – Nigdy nie przeszłaby przez kontrolę z takim błędem!

Marina wzruszyła ramionami.

– To nie jest kryminał Agathy Christie – prychnęła -to nie jest film, zamknięta w powieści symetryczna alegoria. To życie, to dzieje się naprawdę. Umiera się bez znajomości ostatecznych wyjaśnień, umiera się w jeszcze większej niewiedzy, bo przez lata pytań tylko przybyło. Nie ma jednego uniwersalnego wzorca. Każdy tłumaczy po swojemu. Czyżbyś nie wiedział? Każdy postrzega inne zależności, konstruuje sobie inny model.

– Ale jaki, kurwa, model ja sobie mogę skontruować, skoro dostaję wzajem sprzeczne dane?! Życie to nie fizyka kwantowa!

– Fakt, jeszcze bardziej skomplikowane i jeszcze mniej tu do rozumienia. – Potrząsnęła głową. Patrzyła teraz na niego zmrużonymi oczyma, bez cienia sympatii. – Już myślałam… Ale nie, ty znowu robisz z siebie ofiarę. Oszczędź mi tego, Nicholas, dobra? W najbardziej optymistycznym wariancie przeżyję jako jakaś pokraka-dziwadło; Wybacz, że nie będę tu nad tobą płakać rzewnymi łzami.

– Żelazna z ciebie suka, co? – wycedził.

– Trochę wyczucia, Nicholas, odrobinę stylu.

– Panie – rzekł diabeł – przybyło poselstwo. – Słucham?

– Czekają pod Shellem. Chcesz zobaczyć? -Byle płasko. Lucyfer wysunął pazury, wbił je głęboko w obłok światła przed sobą i rozdarł przestrzeń na dwa. Hunt zairzał w rozszerzającą się szczelinę. Diabeł musiał jakoś inaczej zrozumieć polecenie Nicholasa, bo obraz mimo wszystko nie był podany w 2D.

Nieczynna stara stacja benzynowa, przecznicę czy dwie stąd (AGENCI nie podeszli za blisko, lecz jako że było to otwarte skrzyżowanie, skan szedł z szerokiego kąta i holo wyglądało na realne do namacalności). Siedzieli tam w sześciu, wszyscy nierzeźbieni, wszyscy z tatuażami Seledynowego Księcia. Pokazywali sobie coś na wprost Nicholasa, zapewne co gorzej ukrytych AGENTÓW.

– Najprawdopodobniej nie mają przy sobie broni palnej – stwierdził diabeł.

– Czekają.

– Tak, panie.

– Nie da się ich ominąć?

– Można, oczywiście. Powstaje kwestia opóźnienia, a jeśli oni okażą się wystarczająco zdeterminowani…

– No tak.

Marina, wspiąwszy się na palce, zajrzała w szczelinę ponad ramieniem Hunta.

– Musisz wynegocjować przejście.

– Sama najlepiej wiesz, że nie mamy czasu.

– Prowadzisz obce wojska przez jego terytorium. Fakt.

Tak oto przyszło Nicholasowi Huntowi wystąpić w roli udzielnego władcy. Farsa, pomyślał, idąc przez napompo-wany światłocieniem pasaż.

Potem spojrzał na odbicie w szybie jednej z ocalałych witryn. Spoza tłumu pustookich zombich nie było Hunta widać prawie wcale. Plama czerni, twarz papierowo blada, ale ten papier też mocno pomięty. Uśmiechnął się do siebie i, doprawdy, był to uśmiech wampira. Diabeł z lewej (w ogniu), Marina z prawej (w cieniu), upiorna świta dookoła. Nawet jakby stawiali stopy w tym samym rytmie. Wyżej, wciąż w owym odbiciu (jeden obraz), kłębiła się sztormowa ciemność Miasta: smolisty dym od niewidocznych pożarów, wbijający się, czarna pięść za pięścią, w pola naniebnych reklam. Była więc tam jaskrawa purpura rozfiltrowanych świateł, i był piekielny smog w wielokrotnych frontach burzowych. Wojskowa szarańcza roiła się na niebie czarnymi wirami. Skrzydlate demony wypadały z tej otchłani i ścigały się w szalonych slalomach między sterowcami. Jeden ze skyhouse'ów płonął. Płonąc, rozlatywał się i spadał, pochodnia po pochodni, na centrum finansowe Miasta. Mniejsze demony pomykały bezpośrednio nad pasażem. Łuskoskóre czarty śmigały pod nogami zombich. Hunt zgiął palce uciętej ręki i armia zakręciła, okrążając stację Shella i posłów Księcia; co Hunt wiedział, chociaż nie patrzył.

Król Necropolis.

W MUI i w RL.

Są etykiety i etykiety; nie znali tu NEti, ale mieli własne rytuały. Tyle dobrego mógł o nich powiedzieć, że były krótsze. Negocjacje zajęły wszystkiego niecały kwadrans. W ich efekcie zastraszeni posłowie Seledynowego przystali na tranzyt armii Hunta przez terytorium Księcia, nie żądając nawet opłaty w narkotykach (które stanowiły gotówkę tego świata). Nicholas jednak nie był zadowolony, tym bardziej po takim obrocie negocjacji; im bliżej był Czterolistnej, tym beznadziejniej mu to wszystko wyglądało.

Oczywiście własnego ciała nie narażał, wystawiając je do prowadzenia rokowań: negocjował przez AGENTA124, jedną z najlepiej zachowanych zwierznic, fenomurzyna w naturalnym garniturze, w bordowych tabi – miał jeszcze nawet kolczyk jurydykatora. Stację Shella otaczało pięćdziesięciu kolejnych AGENTÓW. Diabeł narzucił im ostry skrypt behawioru dominacji psychicznej, prawie wszyscy byli uzbrojeni, żaden się nie uśmiechał, wielu wyglądało na ofiary ciężkich pobić… Szóstka książęcych zdążyła przez ten kwadrans wyhodować własną monadę strachu, prawie bili pokłony przed fenomurzynem. Utrzy-mywany przez Metallikę na krawędzi adrenalinowej euforii, spoglądał na nich Nicholas z góry, spod wpółopuszczonych powiek, i cedził słowa przez zęby.

– Tak. Zgadzam się.

Od niego nie chcieli niczego – sami wmuszali dary. Potem spytali, dokąd zmierza.

– Do enklaw.

To zrozumieli. Doktor Roacher z pewnością zidentyfikował w końcu Hunta i poinformował Księcia, kto właściwie nawiedził jego dzielnicę. Mógł nawet rozpoznać Marinę. Ich podobizny w telewizyjnym liście gończym zostały ostatnio uaktualnione. Posłowie nie zająknęli się jednak o tym ani słowem, zaś diabeł/psycholog dawał prawie stuprocentową gwarancję, że nikt od Księcia nie doniesie na Hunta: są etykiety i etykiety.

– Do enklaw. Znaczy, przez Grobowce.

Lucyfer rozwinął mapę 2D, z naniesionymi przeszkodami materialnymi i niematerialnymi oraz trasą marszu. – Przez Grobowce – przyznał Hunt – lub mostem.

– Na moście blokada; nie bez walki. Lucyfer natychmiast poprawił mapę.

– Więc przez Grobowce.

– Ale tam… – zaczął pryszczaty gangster w czerwonej bandamie.

– Tak?

– Jose chciał powiedzieć, że na Grobowcach straszy. -Szef delegacji splunął przez ramię i przeżegnał się (ale jak: ze zgiętymi do wewnątrz palcami). – Mamy krew z Kogutami, a jak kto próbował przejść, zaraz mu szajba odbijała, ciął się i świerczył z pierwszej maszyny Nikt nie wraca. Albo wraca małpa.

1 ... 76 77 78 79 80 81 82 83 84 ... 98 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название