Xavras Wy?rn
Xavras Wy?rn читать книгу онлайн
Ksi??ka sk?ada si? z dw?ch powie?ci: Zanim noc i Xavras Wy?ryn.
Pierwsza z nich to przejmuj?cy, utrzymany w realiach VII wojny ?wiatowej opis przej?cia do innego, niedost?pnego dla ludzkich zmys??w ?wiata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje si?, czym s? naprawd? dobro i z?o.
Powie?? Xavras Wy?ryn nale?y do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegra?a wojn? z bolszewikami. Kilkadziesi?t lat p??niej partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodz? samozwa?czego pu?kownika Xavrasa Wy?yna usi?uj? wyzwoli? kraj spod sowieckiej dominacji. Oddzia? uzbrojony w bomb? atomow? rusza w kierunku Moskwy.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
A tam…
– Hhhwyhhhh, hwyyyy-yyyhhh, hyh, hwyyyyy… – to dyszy Ian Smith, nasz wysłannik do miejsca śmierci, przemierzający w twoim imieniu nowo odkryte zakątki piekła.
Biegniemy. Mokre gałęzie chlaszczą nas po otwartych oczach. Świat kołysze się rytmicznie, ktoś wykopał klin spod jego bieguna: pnie drzew, krzaki, zieleń i brąz, niebo i ziemia, ludzie w przedzie, wszystko skacze – to w lewo, to w prawo, a czasami nawet w górę i w dół.
Nasz oddech nie zagłusza wszystkiego i słychać przez jego wiatr przewalające się ponad lasem pomniejsze gromy wojny: granatniki, moździerze, lekkie rakiety ziemia-ziemia; nie widać ich, lecz ucho przywykłe do tej muzyki bez trudu rozróżnia poszczególne instrumenty w orkiestrze. Wystrzały ze zwykłej broni palnej nie są na razie liczne; częściej pojedyncze niż serie.
Xavras zatrzymuje się, mówi coś do zawieszonego na ręce aparatu; podchodzimy bliżej. Pułkownik, z włodem na ramieniu, lornetką na szyi, we włóczkowej czapce na głowie, wychyla się zza pnia i zerkając na szosę, pluje w nadajnik długimi ciągami rozkazów. Za nim zatrzymał się cały oddział, wszyscy teraz czekają na decyzję Wyżryna. Podchodzimy jeszcze bliżej.
– …pokryć podwórze. Garbaty od tyłu. Garbaty od tyłu! Widzę ich. Widzę. Jak las? Niech robi. On dowodzi.
Daje znak i Jebaka ze swoimi ludźmi ruszają biegiem brzegiem zarośli w kierunku pierwszych zabudowań wsi.
Z drugiej strony, od mostu, który widoczny jest jedynie fragmentem górnej części swej konstrukcji, pędzi, rycząc niczym rozjuszony smok, płonący transporter opancerzony, ogień i dym ciągną się za nim rozfurkotanym, strzępiastym sztandarem.
Xavras daje drugi znak i sam podrywa się do biegu. Przeskakujemy na drugą stronę jezdni i lądujemy w rowie. Stąd widać już większość sceny teatru śmierci. Pospieszna panorama – z tyłu: ciemny las; z prawej: szosa i most i znak drogowy; z przodu: ciemny las; z lewej i z przodu: kilka parterowych oraz kilkanaście jednopiętrowych chałup (dwieście metrów); z lewej i z tyłu: szkoła, sala gimnastyczna, internat, poczta, posterunek milicji (sto pięćdziesiąt-trzysta metrów); wszędzie dookoła: zalesione wzgórza, a nad nimi szare niebo, a na szarym niebie wschodzące słońce, jeszcze anemicznie blade po krótkiej nocy.
Xavras do aparatu:
– Most.
Most wylatuje w powietrze.
Trzeci znak i wszyscy biegniemy ku szkole. W tym momencie kończy się zaplanowany atak, a zaczyna chaos.
W okolicy leśnego obozu kompanii ochrony następuje gigantyczna eksplozja, w niebo wznosi się wielki, czarny grzyb. Przez szosę za wsią przebiega kilkunastu przygiętych do ziemi wyżrynowców; jeden, dobiegnąwszy na pobocze, pada martwy. Otwierają się drzwi chałup i wypadają z nich cywile przemieszani z żołnierzami, nie sposób rozpoznać, wszyscy w bieliźnie. Zza rogu sali gimnastycznej wyskakuje rozpędzony motocykl z półnagim sołdatem na siodełku; ktoś ciska granat, ale nie trafia – motor zakręca i rusza ku mostowi. Gdy nas mija, Flegma zdejmuje szalonego jeźdźca długą serią.
– W las! – krzyczy Xavras i wszyscy wbiegamy między pierwsze drzewa. Motocykl wybucha. Płonący żołnierz sczołguje się z niego i zaczyna pełznąć po asfalcie w naszą stronę, klnie przy tym na cały głos. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia ucisza go pojedynczym strzałem w głowę.
Z początku niemrawo, potem coraz bardziej zdecydowanie odzywają się karabiny otoczonych w szkole i internacie. Wyżrynowcy, którzy pozajmowali już domy po drugiej stronie szosy, odpowiadają basem: granatniki, ręczne wyrzutnie rakiet. Tymczasem wygnani ze swoich mieszkań ludzie rozbiegają się po całym terenie walk; tylko część z nich ma na tyle rozumu, by ukryć się w lesie, ale niekiedy i to okazuje się złą decyzją, bo wybrawszy kierunek północny wpadają na Polaków blokujących dojście do kompanijnego obozu, a oni strzelają do każdego, kto nie jest kobietą lub dzieckiem; podobnie czynią wyżrynowcy we wsi, usiłując nie dopuścić do połączenia się wygnanych z kwater oficerów ze sztabem w szkole, stanowiącej główny punkt oporu Rosjan. W ciągu kilku minut szosę i teren dookoła posterunku i poczty pokrywają dziesiątki ciał.
– Moździerze! – krzyczy Xavras do aparatu. – Moździerze!
Moździerze podejmują ostrzał siedziby sztabu. W połączeniu z nie milknącą kanonadą granatników daje to wkrótce pożądany efekt: szkoła i internat zaczynają się po prostu rozpadać: najpierw szyby, tynk i elewacja, potem kawałki dachu i mniejsze fragmenty murów, wreszcie całe płaty ścian. Podnoszą się wielkie tumany szaro-białego pyłu, co jakiś czas wypadają z nich blade sylwetki ludzi z bronią lub bez – odpowiednio rozstawieni snajperzy AWP zdejmują ich bez problemu. Gdzieś w międzyczasie cichnie hałas dochodzący z północnej części lasu: obóz spacyfikowano.
Zamaskowany Jewriej klepie Xavrasa w plecy i mówi:
– Czas.
Wyżryn podaje mu dłoń. Wygląda jakby się żegnali.
– Pamiętaj – rzecze jeszcze Jewriej i wtedy trafia go pędzący z paraliżującym wizgiem pomiędzy drzewami odłamek lub zrykoszetowany pocisk. Dziura w piersi. Jewriej pada na plecy, zaciska palce na miękkiej ziemi, wytrzeszcza oczy. Patrzymy. Pochyla się nad nim, wymieniwszy spojrzenie z Wyżrynem, Flegma. Jewriej charczy coś niezrozumiale, różowe bąbelki pykają lekko, pączkując i pękając na ranie w piersi. W końcu milknie, a Flegma zamyka mu oczy. Spoglądamy na Wyżryna: on nie patrzył, on obserwował przez lornetkę dach poczty.
Na dachu poczty stoi czterolufowe działko przeciwlotnicze. Dorwał się doń zarośnięty wąsacz w ubłoconych gaciach i teraz trzyma w szachu wyżrynowców poukrywanych w i za chałupami.
– Juruś niech podejdzie od północy – mówi Xavras do słuchawki. – A na pocztę moździerze. Jak z amunicją? Niech Rumun obudzi snajperów. Do internatu gaz. Gaz!
Odzywa się Flegma:
– Kwadrans do helikopterów z Pawłowic.
Xavras przywołuje Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia:
– Spróbuj go zdjąć.
– Stąd?
– Stąd. Nie musi być od razu między oczy, ale niech poczuje się odsłonięty i zwieje. Dorwał się do tego działka jak garbaty do muru.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia odbezpiecza anukę i składa się do strzału. Zaczyna krótkimi seriami. Odchodzimy od niego na kilkanaście metrów, na wypadek gdyby ktoś chciał mu odpowiedzieć.
Rozlega się huk, drży ziemia: to Juruś i jego chłopcy zrobili swoje – północne fasady szkoły i internatu spływają wolno na beton boiska do siatkówki; jeszcze więcej pyłu i kurzu. Z lasu wypada kilkadziesiąt osób i wbiega do budynków. Tymczasem milknie działko przeciwlotnicze, może dzięki moździerzom, a może dzięki anuce 44. Wybiegają również wyżrynowcy z drugiej strony szosy. Strzelanina przenosi się do wnętrza ruin.
– Dziesięć minut – przypomina Flegma.
– Jebaka, Juruś, Kwadrat, Rumun i Małpa! Odwrót! -zarządza Xavras. – Meldować – po czym wysłuchuje sprawozdań poszczególnych grup.
Strzelanina powoli milknie i zaczynają dochodzić nas wrzask i płacz kobiet i dzieci oraz trzeszczenie płomieni, które ogarnęły już pocztę, część posterunku milicji, siedem chałup, kilkanaście samotnie rosnących drzew i sporą połać lasu.
W sięgającym kolan dywanie gęstego gazu, wypływającego z pozbawionego górnego piętra internatu, brodzi, nie wiadomo skąd wylazłe, stado krów.
– Ładunki? – pyta Xavras aparat i krótko odpowiada na zadane przez urządzenie kontrpytanie: – Brać. Tamtych rozstrzelać.
Następnie daje ostatni znak: Ucieczka!
– Siedem – mówi Flegma, spoglądając na zegarek. Biegniemy w las.
Po chwili dochodzą nas grzmoty serii eksplozji; przystajemy i oglądamy się za siebie: to szkoła i internat właśnie wyleciały w powietrze.
•
Najbardziej zaskakujący był sam kierunek ucieczki: na północny wschód. Wszyscy mieli to za manewr mylący; i faktycznie: helikopterów na niebie jakby trochę mniej, niż się spodziewano.
Uciekali oczywiście w maksymalnym rozproszeniu, przebijając się w jak najmniejszych grupkach. Łączność radiowa urwała się z chwilą opuszczenia wsi: teraz już nawet kilkusekundowa wymiana słów przez krótkofalówki skończyć się mogła namierzeniem nie dość ostrożnych rozmówców. Przedzierali się zatem samotnie; był zapewne jakiś z góry ustalony punkt zborny, Smithowi wszelako nic o nim nie wspomniano. Po prawdzie nie miał siły ani ochoty pytać o cokolwiek. Drugiego dnia ucieczki ledwo już trzymał się na nogach. Z trudem jadł; podczas biegu Przez las nie raz wymiotował ze zmęczenia; oddychał tak głośno, że nie słyszał własnych myśli, dobywało mu się gdzieś z głębi gardła ciężkie, chrapliwe rzężenie, pluł suchą śliną.
Potem nagle zwolnili. Trzeciego dnia po ataku zmitrężyli kilka godzin, oczekując w ciemnościach błotnistego jaru na nie wiadomo co. Xavras nie tłumaczył się ze swych rozkazów, a i nikt nie pytał; najwyraźniej przyzwyczajeni byli do apodyktycznego stylu jego dowodzenia.
Gdy tylko Ian doszedł do siebie, założył kołpak i wymusił na Wyżrynie krótki wywiad. Pułkownik był jakiś zgaszony, odpowiadał monosylabami. Smith bez powodzenia usiłował się domyślić przyczyny zmiany nastroju -przecież atak się udał. Potem dopiero przypomniał sobie
O Jewrieju.
– Był twoim przyjacielem? – spytał Wyżryna już po zdjęciu kołpaka.
Xavras wykrzywił usta lub uśmiechnął się – teraz, pozbawiony elektronicznego wspomagania swych oczu, nie był tego w stanie Ian stwierdzić z całkowitą pewnością: Wyżryn siedział w zagłębieniu pod przewieszką utworzoną z korzeni drzewa straceńczo wychylonego nad jar, słońce tu nie docierało, kryła pułkownika płynna ciemność. W jarze było mroczno, chłodno i wilgotno; senną ciszę starego lasu zakłócał jedynie szmer przeciskającego się z trudem pomiędzy gładkimi kamieniami strumienia i nieliczne odgłosy leniwych poruszeń podkomendnych pułkownika.
– Bratem.
Na pewno nie żartuje, to nie ten ton; lecz czy mówi prawdę?
– Oficjalna wersja jest taka, że całe twoje rodzeństwo umarło jeszcze w dzieciństwie na chorobę popromienną -stwierdził ostrożnie Smith.
– Daj spokój.
– Ale jeśli naprawdę był z niego taki prorok, to dlaczego…