Xavras Wy?rn
Xavras Wy?rn читать книгу онлайн
Ksi??ka sk?ada si? z dw?ch powie?ci: Zanim noc i Xavras Wy?ryn.
Pierwsza z nich to przejmuj?cy, utrzymany w realiach VII wojny ?wiatowej opis przej?cia do innego, niedost?pnego dla ludzkich zmys??w ?wiata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje si?, czym s? naprawd? dobro i z?o.
Powie?? Xavras Wy?ryn nale?y do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegra?a wojn? z bolszewikami. Kilkadziesi?t lat p??niej partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodz? samozwa?czego pu?kownika Xavrasa Wy?yna usi?uj? wyzwoli? kraj spod sowieckiej dominacji. Oddzia? uzbrojony w bomb? atomow? rusza w kierunku Moskwy.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Ano nie jest – mruknął Wyżryn i rzucił przez ramię swemu przybocznemu: – Skocz no po Jewrieja.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zabezpieczył karabin i pobiegł w las.
Smith przysiadł na ziemi. Żabia perspektywa monstrualizowała w jego obiektywach postaci wyżrynowców.
– Więc jednak wzięło go – szepnął.
Xavras usłyszał. W zamyśleniu wydął policzek.
– Flegma – zawołał na grubasa. – Obudź człowieka i przejdź się po rzeczy księdza.
– Aha – przytaknął Flegma i odszedł.
Pozostała trójka zabrała się do przeszukiwania ubrania i chlebaka Śmigi.
Xavras usiadł obok Smitha. Postukał się kalkulatorem w nie ogolony podbródek.
– Życie mi uratowałeś – rzekł, Ian spojrzał nań jak na wariata.
– Tak, tak – potwierdził Wyżryn. Smith ze złością zerwał kołpak z głowy.
– To ta maszyna – warknął. – To ta kamera.
Bierze się to stąd, że operator z okiem przyłożonym do okularu kamery czy fotograf z wycelowanym aparatem gubią gdzieś ciało i dają się w całości zassać spojrzeniu, jakby nałożyli pierścień Gygesa. Połowa przypadków śmierci reporterów wojennych wynika z ich karygodnej nieostrożności, dla postronnych obserwatorów sprawiającej wrażenie wręcz szaleńczej brawury. Taki kamerzysta potrafi w pogoni za lepszym ujęciem wbiec prosto pod kule. I nie ma to nic wspólnego z ich indywidualnymi predyspozycjami, bo nie dobiera się kandydatów na reporterów podług zawartości testosteronu w organizmie. Po prostu – prędzej czy później dopada to każdego. Przerażająca jest moc obiektywu. To śmiertelny narkotyk. Mieli w WCN szkolenia na ten temat, ale Smith nigdy nie przypuszczał, że i jemu się to przytrafi; choć po prawdzie nie miał żadnych przesłanek dla podobnych wniosków, bo jeszcze nigdy nie znalazł się w aż tak ekstremalnej sytuacji.
– Ach, maszyna. Maszyna. Więc nie ty. No to wszystko w porządku. – Xavras zaczął zbierać mapy.
Wrócił Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia wraz z jakimś niskim chudzielcem o twarzy zakrytej czarną kominiarką z dwoma otworami na oczy – a oczy miał błękitne błękitem czystego lodu. Na dłoniach nosił skórzane rękawiczki. Przyspieszył, wyminął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i zatrzymał się nad Wyżrynem.
– Jest twój Judasz – oznajmił Xavras, nie podnosząc się, nie przestając rolować plastikowej płachty, w ogóle nie patrząc na mężczyznę w kominiarce.
– Kto? – Jewriej miał niski, ochrypły, drżący głos, sugerujący bardzo podeszły wiek.
– Śmiga.
– Cóż.
Wtem rudzielec w okularach przeciwsłonecznych zakrzyknął znad trupa:
– Mam! – i uniósł rękę z czymś ostro lśniącym w promieniach wschodzącego słońca.
Wyżryn wstał, podszedł doń i odebrał przedmiot.
– No, no – mruczał, obracając go w dłoni. – Nosił przy sobie. Co za miniaturyzacja. Jaką to może mieć moc? -Wrócił do Smitha i pokazał mu posrebrzaną papierośnicę Śmigi, z odłupanym podwójnym denkiem i rozbebeszoną elektroniką, która była ukryta pod nim. – Może to satelitarna? Co, panie Sniith? Nie zna się pan?
– Po rozłożeniu powierzchnia okazałaby się chyba wystarczająca. Ponoć Chińczycy pracują nad zegarkowymi. Nie wiem, wszystko jest możliwe.
– No, ładnie.
– Więc co? – parsknął przepełniony irracjonalną goryczą Smith. – On był szpieg, tak? Próbował pana zabić, bo niby Ruskie mu kazali? – Podniósł kołpak, wstał. – A przekazać mi pan tego oczywiście nie pozwoli?
– Spokojnie, co pan się tak wydziera, ludzie jeszcze śpią, po co ich budzić…
Ian wypuścił powietrze z płuc. Zorientował się, że wszyscy się na niego gapią, ci znad trupa Śmigi, ten zamaskowany Jewriej, i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, i sam Xavras. Zrobił z siebie w ich oczach głupca.
Odwrócił się i odszedł.
Aż minął brzeg lasu i otworzyła się przed nim ta sama nizina, co wczorajszego wieczoru, tylko że teraz światło padało z innej strony i w inną stronę kładły się cienie. Usiadł na trawie, zimnej i mokrej od pomgielnej rosy. Było zimno. Zadrżał. Nagle zachciało mu się papierosa - Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuł fizyczny głód nikotyny. Ale oczywiście nie miał ani jednego. Zaklął. Wciągnął powietrze. Poczuł dym tytoniowy. Obejrzał się. Stał tam Wyżryn; palił w zamyśleniu.
– Nieładnie wyszło.
– Wy wszyscy jesteście szaleni. – Od dawna to podejrzewałem.
Po chwili Smith zaczął głupkowato rechotać. Wyżryn uśmiechnął się pod nosem. Podszedł, przysiadł na piętach.
– Przyjmie pan chyba podziękowania. Tylko proszę nie mówić, że nie ma za co, bo wydaje mi się, że moje życie jest jednak coś warte.
– Megalomania pana toczy – pokiwał głową Ian.
– Dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. Na to zaśmiali się obydwaj.
Xavras wyciągnął rękę.
– Borys. To znaczy Antoni. Smith uścisnął ją.
– Miło mi. Oparzenie jakimś gazem bojowym? – spytał, wskazując brodą jednolicie czerwoną skórę rąk pułkownika.
– To? Nie, mam to od dziecka.
Smith był już kompletnie wyprany z wszelkiej energii, Wyżryn wypompował go w ciągu dwóch minut, Ian nie miał siły wściekać się na niego, okazywać pogardę i opierać się tym skąpym, czerstwym uśmiechom z pomarszczonej od zbyt wielu wiatrów, zbyt wielu słońc i zbyt wielu wyborów twarzy. Wystarczyło kilkanaście słów, kilka gestów – i wola oporu opuściła Amerykanina. Przypomniał sobie diagnozę świętej pamięci Śmigi. Świeczka. Jej płomień chybotał się teraz od każdego oddechu Xavrasa.
Z trudem odwrócił od pułkownika wzrok.
– Ja tego nie rozumiem – rzekł. – Jakże on mógł być rosyjskim szpiegiem? Od jak dawna z wami chodził?
– Prawie od początku. Moi ludzie wydostali go z ciupy przy okazji jakiejś politycznej akcji.
– Więc co się stało? Czemu teraz nagle… To idiotyczne, Przecież on, podając im namiary do nalotu, skazywał na śmierć samego siebie, nie miał żadnej gwarancji, że jakiś odłamek nie trafi także jego. To była loteria, musiałby być samobójcą.
– Cóż, samobójcą był niewątpliwie. Nawet gdyby mnie teraz ubił. Nawet gdyby. To co? Wiedział doskonale, że sam zaraz będzie trupem. Nie miał szans. A mimo to. Ty przyszedłeś razem z nim. Co mówił?
– Nic.
– Nie oczekuj, że to zrozumiesz. W prawdziwym życiu nie jest tak, jak w tych powieściach szpiegowskich; bardziej przypomina to grę w kości aniżeli szachy.
– Kto to jest, ten w kominiarce? Jewriej czy jak mu tam.
Xavras zerknął na Smitha z niejakim zaciekawieniem.
– Varda wam nie powiedział?
– Najwyraźniej nie.
– Dobrze – Wyżryn przytaknął swoim myślom. – Polegam zatem na twoim honorze, że i ty się powstrzymasz.
Ciarki przeszły po Ianie. Jego honor. Coś nieprawdopodobnego. Ten człowiek – dorosły przecież i świadom znaczenia wypowiadanych słów – z całą powagą odwołuje się do jego honoru. Wygląda na to, że faktycznie bierze to serio. Honor obcego. Nie do uwierzenia. Ale przypomnij sobie jego umowę z siecią. Pamiętaj: ćwierć miliarda. To ESW, tu nie ma prawników. Musisz przestawić zwrotnice swych myśli.
– Jeśli chodzi o jakiś ważny sekret, to lepiej nic nie mów – mruknął, czując, że się błaźni; gniew zaczął w nim rosnąć na nowo.
Wyżryn zastanowił się chwilę.
– Po prawdzie nie ma to już większego znaczenia. -Strzepał popiół. – Widzisz, od tych trzech bomb z wielkiej bolszewickiej, jak wy na nią mówicie, porobiły się z ludźmi różne dziwne rzeczy. Rodziło się mnóstwo potworków, co to ani człowiek, ani zwierzę; zresztą sam na pewno dobrze wiesz, przyjeżdżali tu z całego świata filmować i fotografować, Ruskim było to na rękę, bo to przecież były nieszczęsne ofiary agresji kapitalistycznego Zachodu.
– I ten Jewriej… jego twarz…
– No właśnie. Ale czasami uderza to także do wewnątrz.
– Mhm?
Xavras uczynił na wysokości skroni dziwny gest lewą dłonią.
– Znaczy się, w główce. Ten-tego. Różnie to wychodzi. Z tych, co uciekli na Śląsk, to najsłynniejszy jest chyba Zagrutny. Nie wierzę, że nie słyszałeś. No ten, co leczy spojrzeniem. Z niego teraz multimilioner, co nie?
Smith wytrzeszczył oczy.
– Żartujesz…!
– Noo, u Jewrieja co innego. On miewa takie przebłyski. Widzi… rzeczy przyszłe.
– Jasnowidz.
– Czy jak go tam zwał.
– Nie wierzę.
– A to świetnie. A to bardzo dobrze.
– Na miłość boską, Antoni, to są zabobony; że taki nieludzko wygląda, to od razu sobie każdy wyobraża, że demon czy coś w tym rodzaju; ale to są zwyczajne mutacje popromienne, żadne tam cuda. Zagrutny jest szarlatan, czerpie korzyści ze swego kalectwa, bo rzeczywiście niesamowicie wygląda z tymi nibyrogami, ale poza tym to jest zwykły człowiek. Ten Jewriej robi cię w konia, nie daj mu się oszukiwać!
– No, popatrz. A przysiągłbym, że tam, nad dołem, że to w twoich oczach, że to była nienawiść, że ty mnie nienawidzisz, Ian, mój drogi, nienawidzisz.
Syczał, śpiewał, szeptał, oddychał tym słowem: „Nienawidzisz".
Cóż Smith mógł odrzec na podobną kwestię? W świecie, z którego pochodził, nie mówiło się takich rzeczy drugiemu człowiekowi w oczy nawet żartem. Są dwa rodzaje szczerości: ta rodem z hollywoodzkich nie kończących się seriali, wywlekająca na ekran obtoczone we freudowskim lukrze żałosne sekrety małych ludzi, których największe żądze, najdrapieżniejsze ambicje, najmroczniejsze tajemnice są w stanie zanudzić widza na śmierć w ciągu kilku minut; i ta druga, ciernista, masochistyczna, zaprawiona wódką i rozpaczą szczerość bohaterów Dostojewskiego, wylewających czarnym, oleistym strumieniem zawartość swych słowiańskich dusz, aż słuchacz, przytłoczony potwornym ciężarem tej krzywej piramidy słów, traci z oczu sens i logikę, po czym zapada się po pas, po pierś, po szyję w ciepłe, bezrozumne współczucie – są dwa rodzaje szczerości, jeden gorszy od drugiego, ale żaden naturalny, bo życie nie jest telewizyjnym serialem ani rosyjską powieścią, żaden prawdziwy. To było credo Smitha, to było pierwsze przykazanie każdego dziennikarza, adwokata, psychologa i policjanta: istnieją tylko różne rodzaje kłamstwa. W jakiej zatem intencji kłamał w tej chwili Wyżryn? Ano po prostu dla zdeprymowania, dla podporządkowania sobie narzuconym mu wstydem Smitha. Smith wykalkulował to naprawdę szybko.