Bohun
Bohun читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Brać w areszt Kozaka! – rozkazał.
* * *
– Ja błagam, panie. Nie każcie go tracić!
Kalinowski uniósł kielich, a sługa dolał mu wina. Polało się czerwoną strugą, zupełnie jak krew. Kozacka krew.
– Zacnego węgrzyna Ormianie w Kamieńcu przedają – mruknął hetman, skosztowawszy trunku. – O czymże to, waszmość, mówiłeś? O jakimś Kozaku? Furda mi rezuny, panie bracie. Nim kur zapieje, wszyscy od naszych szabel legną.
– Mówiłem o Tarasie. O Weresaju, który przywiózł nam dobrą nowinę. Pierwszą dobrą nowinę na tej wojnie.
– To podstęp. Chmielnicki chce zwabić kilku oficerów w ustronne miejsce, a potem im łby poukręcać. Waszmość wdzięczność mi winieneś, że gardło zachowasz.
Zza płótna namiotu dochodził głuchy stuk siekier i szum obozu. Wieść o tym, iż Kalinowski skazał na okrutną śmierć bandurzystę, który przywiózł list od Kozaków, obiegła całe wojsko już kilka godzin temu. Teraz wszyscy pospołu – czeladź, hajducy i towarzysze z górnych chorągwi ciągnęli na majdan, aby przypatrzeć się egzekucji.
– Wasza miłość – rzekł rwącym się głosem Sobieski – za tego Kozaka ja, wnuk Żółkiewskiego, senatorski syn, waszej miłości gotów jestem do nóg upaść... I błagać...
– Choćby Matka Boska z nieba zeszła i prosiła, nie ustąpię – odparł hetman. – Choćby Jezus Chrystus z krzyża zstąpił i mi do nóg upadł, i tak go nabijać każę! A jeśli błagać mnie chcesz o jego życie, mości pułkowniku, tedy lepiej idź do Kozaka; powiedz mu, że wolno go na pal nawlekać będą!
Sobieski cisnął swą pułkownikowską buławę do stóp hetmana. Kalinowski zacharczał, jakby trafił go szlag, poderwał się z fotela, ale chwyciły go drgawki. Nikt mu nie pomógł. Nawet stojący za hetmanem Dantez tylko wpatrywał się bacznie w Sobieskiego. Dopiero po chwili krzyknął na hajduków.
Starosta odwrócił się i wyszedł przed namiot. Świt był mglisty, mokry i chłodny. Sobieski szedł tam, gdzie na środku błotnistego, zrytego kopytami majdanu klęczał Taras, a przy nim hajducy, którzy mieli prowadzić go na śmierć. Stareńki siwy pop pochylał się nad nim, błogosławił znakiem krzyża. Pułkownik ujrzał zalane łzami oczy bandurzysty i poczuł, że opuszczają go siły.
– Hetman... – zająknął się. Taras od razu domyślił się wszystkiego.
– Będzie płakał po mnie bat’ko... – rzekł przez łzy. – Nie doczeka mego powrotu. On już stary, ślepy. Wypędzą go z chałupy i zemrze pod płotem...
– Ano chodź, chłopcze – rzekł Czapliński. – Moja to wszystko wina, co na Ukrainie się dzieje. I tak wszyscy umrzemy. Jedni w męce, inni w boju, a ci co bitwy przeżyją, zdechną ze starości, w łożu, we własnym łajnie. Szkielety po nas będą bielały na polach i pląsały w księżycowe noce. Nic nie zostanie z naszych zamków i dworów, i z waszej dumy kozackiej... Jednaki los nas czeka, tedy nieś w pokorze swój krzyż, jako i ja niosę.
Taras pokiwał głową. Podniósł się wolno i ruszył przez majdan, prowadzony przez hajduków. Stuk siekier ucichł. Pal był gotowy.
– Taras... – wychrypiał Sobieski. – Co ja... Co ja mogę dla ciebie uczynić?
– Panie, miłościwy panie... Ja miałem widzenie... Matka Boska kazała mi pokój zaprowadzić na Ukrainie... To dlatego ja list wziął. Dokończcie wszystko za mnie, panie, dobry panie...
– Uczynię co tylko zechcesz...
– Jedźcie do Taraszczy... Do cerkwi zrujnowanej. Tam czekają deputaty. Od pana pysara. Od Bohuna i innych. Odpuśćcie Kozakom winy i pokój z nimi zawrzyjcie. Odpuśćcie winy wszelakie... I uratujcie... Rzeczpospolitą... Nim będzie postawem sukna wydanym na łup moskiewski, pruski i cesarski...
Świeżo zaostrzony pal otoczony czworobokiem dragonów był coraz bliżej.
– Taras, wszystko co zechcesz... Będzie jak każesz – wyszeptał starosta. – Pojadę tam. Zawrę pokój i ugodę. I nie będzie już wojny na Ukrainie...
Jeszcze kilka kroków, jeszcze trzy. Miejsce kaźni było tuż-tuż...
– Ja was widziałem, pane – wychrypiał Taras. – Ja widział jak korona złota na ziemię upada, jak ją rozszarpać chcą orły dwugłowe... Ale ja widział jak koronę łycar podejmuje. Łycar co ma w herbie tarczę na tarczy... Janinę.
– Taras, będę się modlił za ciebie...
– Wy, panie, jesteście tym rycerzem. Wy koronę podniesiecie. Wy będziecie królem Litwy, Polski i Rusi... Wy zaprowadzicie pokój Boży na Ukrainie.
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, zamarł. Taras nie miał siły, aby iść. Hajducy chwycili go pod ręce. Pal już czekał – naostrzony, ociosany i okorowany.
Taras rozejrzał się przerażony. Zobaczył... Pole pokryte trupami poległych skrzydlatych rycerzy, stosy ludzkich ciał i końskiego ścierwa. Zobaczył, co czekało ich wszystkich. Ogromny, czarny kruk wydziobujący oczy martwemu chorążemu, który dzierżył jeszcze sztandar Rzeczypospolitej z orłem i Pogonią, spojrzał na niego czarnymi paciorkami oczu. Taras zaszlochał. Nie wypełnił swej misji. Nie zapobiegł ruinie, śmierci i zniszczeniu.
Kozak zwiesił głowę. Bez protestów położył się, wsunął nogi w postronki...
– A prosto nawłó... czcie... Da... dajcie chwilę... Jak powiem Mario... Trzeci raz...
Czapliński pokiwał głową na znak, że się zgadza. Konie parsknęły trwożliwie. Kozak modlił się, jęczał, słowa zamierały mu w ustach. Sobieski popatrzył na żołnierzy, na wąsate, ponure, poznaczone bliznami oblicza. Na złociste zbroje, smukłe, polskie konie... Wiatr szarpał sztandarami z husarskimi krzyżami, łopotał czerwono-biało-czerwoną chorągwią królewską z orłem w koronie i snopem Wazów na piersi ptaka otoczonego łańcuchem ze Złotym Runem... Nikt nic nie mówił. Cisza była tak absolutna, że słyszał ciężki oddech powodowych koni.
– Mario... – wyszeptał Taras zbielałymi wargami. Hajducy czekali.
– Mario – rzekł głośniej bandurzysta.
Czapliński zdjął kołpak i począł się modlić.
– Mariooooooooo! – krzyknął Taras głosem tak strasznym, że wszyscy zadrżeli. A potem załkał poprzez łzy:
Hej, muszę już widać bez bandury ginąć,
już nie zdołam po stepie cwałować!
Będą mnie wilki bure spotykały,
Będą mnie po koniu moim pożerały...
Hajducy stali nieruchomo. Nie popędzili koni. Nie nawlekli Tarasa...
Dantez uderzył rumaka ostrogami, osadził go przed miejscem kaźni.
– Co to ma być?! Nawlekać!
Żołnierze nie wypełnili rozkazu. Francuz opuścił głowę, a jego wargi poczęły drżeć.
– Tiedemann, Ludendorff! Do roboty!
Wezwani knechci bez wahania podbiegli do obersztera. Chwycili za wodze konie powodowe i... Zawahali się, gdy ich spojrzenia skrzyżowały się ze wzrokiem Przyjemskiego i Sobieskiego, z lodowato zimnymi oczami towarzyszy i pocztowych z husarii, z wykrzywionymi złością twarzami pancernych oraz żołnierzy spod lekkich znaków. Niemcy zadrżeli, widząc dłonie opadające na rękojeści szabel i czekanów.
Nie wypełnili rozkazu.
– Nawlekać! – zawył Dantez. – Ruszać się, kurwe syny!
Rajtarzy milczeli.
Na majdanie zapanowała cisza. Wiatr szumiał wśród chorągwi, buńczuków i husarskich skrzydeł, wył, jakby wokół placu pędziła i coraz bardziej wściekała się sama Śmierć.
– Sto dukatów nagrody dam! – wrzasnął Dantez. – Kto na ochotnika?
Cisza.
– Dwieście!
Nikt się nie poruszył.
– To może ja dopomogę! – rzekł czyjś zimny, beznamiętny głos.
Baranowski! Jechał na swym karym, pokrytym krwią, błotem i pianą koniu, na czele chorągwi wiśniowiecczyków. Dotarli właśnie na majdan obozowy i rozglądali się ciekawie. Dantez bez słowa wskazał im Tarasa. Wnet kilku żołnierzy zsiadło z koni, odepchnęło Niemców, krzepkie ramiona chwyciły za wodze i rzemienie.
– Tak, moje małe – wyszeptał do siebie Baranowski. – Nasyćcie się nim do woli. Rozedrzyjcie go na strzępy...
Ktoś smagnął konie po zadach batem. Taras nawet nie jęknął. Zbladł tylko i zadrżał, gdy świeżo zaciosany pal począł zagłębiać się w jego ciele... Konie naciągały go coraz dalej na gładko ociosane drewno.