Bohun
Bohun читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– A my weźmiem dobra – Bulba wyciągnął przed siebie nogi w porwanych, śmierdzących postołach – jako we dworze w Pomornokach.
– I Laszek dostaniem młodych – zarechotał Czornowoł, szczerząc czarne pieńki po wybitych zębach. – Kiedym jedną w Tarasińcach brał, to taka była, jako panna święta z obrazów w cerkwi. A jak prosiła, jako rączęta składała. A potem to ino jęczała, bo przeca takiego mołojca jak ja, he, he, próżno między lackimi husarami szukać!
– Cicho! – syknął Opanas. – Coś słyszałem.
Siedzieli wokół ognia, tuż przy obozowisku utworzonym z chłopskich wozów i kolas ustawionych w okrąg. Czarne kontury drzew odcinały się od rozgwieżdżonego nieba oświetlonego księżycowym światłem. Bulba postąpił do przodu. Znalazł się w ciemności, poza kręgiem blasku ogniska. Coś poruszyło się w lesie. Pod konarami dębów pojawił się zarys konia z jeźdźcem. Przesunął się powoli nad wykrotem. Ten koń... Nie był to chłopski chmyz ani tatarski bachmat. Miał smukłą szyję, gibki zad, pierś jako u łabędzia. To nie był kozacki rumak!
– Korniejczuuuuuk!
– Szczo za łycho?
– Lacha... Lacha widziałem – wystękał Bulba.
Rezun poderwał się na nogi, chwycił kosę i przypadł do Opanasa.
– Wychody jeno, Lachu! – wrzasnął. – Budem tia na pal wbyjaty!
W chwili krótszej niż mgnienie oka czarny cień wychynął zza drzew. Dopadł do Korniejczuka, przemknął obok – straszny, nieopanowany. Opanas zdążył dostrzec tylko błysk szabli, usłyszeć chrzęst przecinanego ciała, a potem już biegł, nogi same niosły go w stronę obozowiska. Głowa Korniejczuka potoczyła się w stronę ogniska, wpadła w krąg światła i zamarła, spoglądając na czerńców wyłażącymi z orbit oczyma. Chłopi jęknęli jednym głosem.
– Ludeeeee spasajtieeeeee! – rozdarł się Opanas. – Lachy iduuuuuuut!
Było już za późno. Zanim ktokolwiek zdołał krzyknąć, nim straże podniosły alarm, jeźdźcy wypadli spoza drzew. Huknęły wystrzały, zarżał koń. A potem straszliwy, nieokiełznany i krwawy orkan spadł na obozowisko!
Chłopi nawet nie próbowali stawiać oporu. Ginęli z wyciem, wrzaskiem i szlochaniem, padali obalani końskimi piersiami, tratowani kopytami. Napastnicy cięli ich po grzbietach i ramionach, odrąbywali dłonie chwytające się burt wozów, rozłupywali głowy. Bili z morderczą wprawą zawodowego żołnierza, bez tchu, bezlitośni jak wilcy, szybcy jak wiatr na stepie, straszni niby sysuny spod wiekowych kurhanów.
Opanas biegł, osłaniając dłońmi głowę. Padł na ziemię, słysząc łomot kopyt, wtulił twarz w wilgotną, zakrwawioną trawę. W chwilę później przebiegli nad nim uciekający chłopi. Jęknął, gdy dostał kopniaka, kiedy stratowały go czyjeś łyczaki. Poderwał się na nogi i skoczył w stronę wozów, prześliznął pod kolasą. Wysunął się spod wozu i...
Dostał w łeb, padł na ciało jakiejś mołodyci. Pomacał ciemię, ale nie poczuł krwi, zrozumiał, że oberwał płazem, a nie ostrzem.
Rzeź była skończona. Pognano go, nie szczędząc razów i kopniaków tam, dokąd zgarniano niedobitków z taboru. Razem z innymi chłopami znalazł się w grupie czerni. Zewsząd napierały na nich łby, piersi i boki pięknych, gibkich, polskich koni. Chłopi, ściśnięci i stłoczeni, osłaniający się od ciosów szabel, nahajów i czekanów, mogli tylko biec bez tchu przed siebie. Ten kto padł, już zostawał na ziemi, bo tratowały go kopyta, przebijał sztych szabli lub czekan rozwalał mu głowę.
Jeźdźcy zagnali jeńców na wzgórze, pod krzyż u rozstajnych dróg, na którym sterczał zmurszały Chrystus bez ramion i głowy. Opanas rozejrzał się ukradkiem. Otaczali ich pancerni w kolczugach, przeszywanicach i bechterach. Spod misiurek i kołpaków wyzierały ponure, wąsate, poznaczone bliznami oblicza. Oczy Lachów nie wyrażały nic. Warowali jak wilcy wokół dygocącego tłumu w pokrwawionych świtach, siermięgach i cuchnących dziegciem kożuchach.
Dwaj jeźdźcy wyłuskali z tłumu pierwszego chłopa. W słabym świetle pochodni Opanas rozpoznał Czornowoła. Pancerni pognali go pod krzyż, gdzie czekał szlachcic na wspaniałym siwym koniu. Wierzchowiec, okryty pozłocistym rzędem nabijanym turkusami, z napierśnikiem ozdobionym fręzlami i perłami, unosił dumnie głowę, potrząsając forgą ze strusich piór. Opanas przeniósł wzrok na jeźdźca. W świetle księżyca dojrzał młodego szlachcica przybranego w rysi kołpak ze szkofią, pękiem czaplich piór i karmazynowy żupan z pętlicami.
– Panie poruczniku! – rzekł młodzieniec do towarzysza. – Spytaj, gdzie buntownicy!
Jeździec w posrebrzanym bechterze, o twarzy ozdobionej siwymi, opadającymi w dół wąsiskami, podjechał do Czornowoła.
– Gdzie rezuny? – huknął z góry. – Gdzie Chmielnicki?! Gadaj, chamie!
– Ja ne znaju, pane – jęknął Czornowoł. Bulba wiedział, że mówił prawdę. Nie wiedzieli, gdzie szukać Kozaków. – Pomyłujtie, na swiatuju pereczystuju...
Młody szlachcic uniósł dłoń. Dał znak. Czornowoł nie czekał. Padł na kolana, chwytając za wysadzane jaspisami strzemię i podkuty safianowy but szlachcica – chciał ucałować pańskie nogi. Nie zdążył! Ze świstem i błyskiem opadły w dół szable pancernych! Odrąbane ramiona Czornowoła upadły na stepową trawę. Rezun przewrócił się, dławiąc rykiem. Wył i tarzał się w strugach krwi, czarnej w blasku księżyca. Zanim znieruchomiał, żołnierze wyciągnęli z tłumu kolejnego chłopa.
– Gdzie Chmielnicki?! – spytał posiwiały szlachcic obojętnym tonem. – Mów, chamie, theatrum nam oszczędzisz! A sobie męczarni.
– Przez mękę Bożą, pomyłuj pane – jęknął chłop. – Ja ne znaju... Ja ne...
Młody szlachcic dał znać ręką. Rezun nawet nie jęknął. Bulba dostrzegł krótki błysk, a potem głowa potoczyła się na ziemię. Korpus zachwiał się, postąpił trzy kroki, padł przed kapliczką i bezrękim Chrystusem...
Pancerni skoczyli w tłum, szukając następnej ofiary. Nie musieli tego czynić. Taras z bandurą na ramieniu sam wystąpił z szeregów czerni.
– Pomiłujcie, miłościwy pane. Chłopi Chmielnickiego na oczy nie widzieli. Nic nie wiedzą. A jeśli im odpuścicie, to wam nowinę dobrą powiem...
– Na kolana, chamie! – krzyknął siwy porucznik. – Jak śmiesz nie pytany przemawiać?!
Żołnierze skoczyli w stronę bandurzysty... Dwa zakrwawione ostrza wzniosły się nad bladym, drżącym Kozakiem!
Weresaj porwał za bandurę. I zagrał...
W niedzielę świętą to nie orły siwe zakrzyczały,
A to biedni niewolnicy w niewoli ciężkiej zapłakali,
Ręce ku górze wznosili, kajdanami zadzwonili,
Pana miłosiernego prosili i błagali...
Stali na wprost siebie przez długą chwilę. Panowie polscy w karmazynach, szkarłatach, w srebrze i złocie; na koniach okrytych pozłocistymi rzędami i on – prosty, Kozak bandurzysta w szarej świcie, drżący, przerażony.
I stał się cud. Pułkownik nie opuścił ręki. Wstrzymał egzekucję!
– Co chcesz mi przekazać? Gadaj zaraz!
– Jeno najpierw wasza miłość da słowo, że nie każe chłopów stracić.
Pancerni ryknęli śmiechem. Nawet konie zaczęły parskać. Młody pułkownik spojrzał prosto w oczy bandurzysty. Młodzieniec zadrżał tak, że aż dzwoniły mu zęby.
– Ja wszystko powiem. Jeno wa... wasza miłość przysięgnie...
Pancerni zarechotali jeszcze głośniej.
– Daję nobile verbum, że jeśli nowina, którą mi przekażesz, będzie wielkiej wagi, odstąpię od wymierzenia kary! – rzekł pułkownik.
– Pan pysar Wyhowski i starszyzna wysyłają pyśmo do jego miłości pana hetmana, z zapytaniem azaliż nie zawarłby rozejmu i ugody z wojskiem zaporoskim.
Żołnierze drgnęli. Stary porucznik i młody szlachcic spojrzeli po sobie niepewnie.
– Jeśli to prawda, tedy przed hetmanem staniesz – rzekł w końcu pułkownik. – Na konia go! – rozkazał. – Strzec jak oka w głowie!
– Co z rezunami, wasza miłość?!
– Puścić wolno!
Żołnierze popatrzyli na siebie niepewnie. Rzadko słyszeli takie rozkazy. Jednak posłusznie odstąpili jeńców. Ze stukotem kopyt, z brzękiem zbroic, z szumem piór jeźdźcy poczęli znikać w lesie i chaszczach.