Lalande 21185
Lalande 21185 читать книгу онлайн
Lalande 21185 – pierwsza powie?? science fiction autorstwa Janusza Zajdla z 1966, opublikowana roku przez wydawnictwo Nasza Ksi?garnia.
Tytu? pochodzi od nazwy gwiazdy. Lalande 21185 jest jedn? z najbli?szych S?o?cu, niewidocznych gwiazd; znajduje si? w gwiazdozbiorze Wielkiej Nied?wiedzicy.
Projektantk? ilustracji do powie?ci i pierwszej ok?adki jest Teresa Wilbik.
Opis fabu?y
Ziemska ekspedycja podr?zuj?ca w kosmosie trafia do innego uk?adu s?onecznego. Tam bada dwie planety co do kt?rych istnieje prawdopodobie?stwo, ?e b?d? mogli na nich mieszka? ludzie. Opr?cz opisu ich przyg?d, ksi??ka zawiera przemy?lenia autora na temat eksploracji kosmosu i rozwa?ania o etycznej stronie takich przedsi?wzi??.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Bądź ostrożny i. . . wracaj szczęśliwie!
— Dobrze, mamo! — odpowiedział z takim przekonaniem i pewnością siebie, że Anna uśmiechnęła się znowu i pomyślała: „Zupełnie jak jego ojciec. . . ”
— Nie przesadzaj z samodzielnością — dodała — i opiekuj się Ewą.
Spuścił oczy i powiedział:
— Nie musisz mi o tym przypominać. . .
60
Powiedział to tak jakoś. . . inaczej, że Anna od razu zrozumiała i od tej chwili zaczęła być spokojniejsza chłopca. . .
Na korytarzu Ted spotkał Ewę. Była ubrana w obcisły kombinezon — taki zwykły, jaki nosi się pod skafandrem planetarnym. Z przyjemnością patrzył, jak nadchodziła sprężystym, pewnym krokiem.
„Jest naprawdę bardzo ładna, nie wiem, czy nie ładniejsza od Mais!”
Mais była dotąd dla Teda absolutnym wzorem urody kobiecej — była najmłodszą i bez wątpienia najładniejszą z kobiet w załodze astrolotu. Ewy dotychczas nie zaliczał do kobiet. . .
— Dlaczego tak mi się przyglądasz? — spytała Ewa, widząc jego lekko nieprzytomne spojrzenie.
— Bardzo ładnie wyglądasz! — wypalił odważnie, lecz zaraz dodał: —
Wszystko dziś wydaje mi się wspaniałe i piękne. A myślałem już, że zostanę tu i będę liczył protuberancje na słońcu!
Odwróciła twarz w stronę niklowanej płyty ściennej i przejrzawszy się w jej lustrzanej powierzchni, poprawiła włosy pod przepaską.
— Tylko dlatego ci się podobam? Dlatego, że wszystko ci się dziś podoba? —
powiedziała z rozczarowaniem.
— Nie tylko dlatego! — powiedział szybko i ujął ją pod łokieć.
Cofnęła się lekko. Ted do tej pory, chcąc, żeby poszła za nim, ciągnął ją za skafander.
— Chodź — powiedział. — Trzeba się ubrać do drogi.
W magazynie wszystko było przygotowane. Ted obejrzał ekwipunek z miną starego wygi kosmicznego, potem wciągnął skafander i pomógł Ewie pozaciągać klamry.
— Wiesz. . . — powiedział nagle, podając jej hełm — muszę ci coś powiedzieć. . .
Ewa znieruchomiała na chwilę, a potem z niebywałym zapałem zaczęła sznu-rować wysoki but.
— Cóż takiego? — spytała na pozór obojętnie, lecz głos zadrżał jej trochę.
Ted odłożył hełm, pomajstrował przez chwilę przy zapięciu swego pasa, wreszcie wykrztusił:
— Chcę się do czegoś przyznać, muszę. . . powiedzieć ci o tym, bo czuję się, jak. . . no, jak taki, co zabiera nie swoje. . .
— Złodziej? — podsunęła, patrząc na niego ze zdumieniem.
— O, właśnie: jak złodziej! — podjął Ted. — Bo widzisz, wtedy. . . w pełzaku, kiedy spałaś. . .
Zamilkł znowu, a potem, zebrawszy całą odwagę, wykrzyczał niemal:
— Ja cię wtedy pocałowałem!
Ewa pochyliła się jeszcze niżej nad swoim butem, lecz nie mogła jakoś trafić paskiem do klamry. Zapadło na chwilę głuche milczenie. Ted postąpił krok w jej 61
stronę.
— Słyszałaś? — zapytał cicho. — Słyszałaś, co powiedziałem?
Wyprostowała się i spojrzała mu przelotnie w oczy, a potem oparła czoło na jego ramieniu.
— To dobrze. . . — powiedziała szeptem.
— Co takiego? — spytał, oszołomiony bliskością jej włosów.
— Nic — powiedziała, cofając się nagle.
Chwyciła swój hełm i wybiegła z magazynu, pozostawiając Teda z miną zu-pełnie niewyraźną.
ROZDZIAŁ ÓSMY
PRAWIE ARCHIMEDESA,
OBYCZAJACH FLORYTÓW
I O TYM, CO BŁYSZCZAŁO Z DALA
Wystartowali planowo. Na propozycję Maxa, by poprowadzić „Suma” zwięk-szonym ciągiem, wszyscy przystali z ochotą. Skracało to podróż o połowę, wymagało jednak pewnych środków zabezpieczenia przed przeciążeniami. Ludzie i przedmioty miały ważyć w czasie podróży prawie trzykrotnie więcej niż na Ziemi. Dlatego też zastosowano bardzo wygodną metodę, którą Max nazywał „metodą solonego śledzia”, a polegającą na zanurzeniu pasażerów w „akwariach” wy-pełnionych wodą osoloną do tego stopnia, że ciało pozostawało w równowadze, zawieszone w środku cieczy.
Tedowi zabawny wydał się fakt, że wynalazcą tej metody był poczciwy sta-ruszek Archimedes, żyjący w epoce, gdy o lotach kosmicznych nikt jeszcze nie marzył. Prawo Archimedesa okazało się bardzo użyteczne: każde ciało traci na ciężarze tyle, ile waży ciecz przez nie wyparta; jeśli, więc ciało straci cały swój ciężar, to oczywiście nawet przy największych przyspieszeniach nie waży pozornie n i c!
Lot kontrolowali na zmianę Max, Adam i Har, oczywiście nie wychodząc ze swych pojemników. Pozostali mogli teraz do woli odsypiać trudy gorączkowych przygotowań przedstartowych.
Przed wejściem na orbitę dokoła Flory wyredukowano przyspieszenie do nor-malnej wartości i wtedy Har poinformował dokładnie załogę o planach i metodzie badań.
Pierwszym zadaniem było oczywiście wykonanie możliwie dokładnych zdjęć powierzchni planety.
Ekrany jaśniały z minuty na minutę. Szare strzępy chmur rzedły w miarę zbli-
żania się do powierzchni planety, ustępując miejsca zarysom kontynentów. Fan-tastyczna barwna mapa, rozpostarta na wypukłej powierzchni kuli, w pełni usprawiedliwiała nazwę, nadaną planecie: Flora wyglądała naprawdę kwitnąco.
Na obszarze objętym teleobiektywami kamer dominowała soczysta zieleń roz-
łożona ogromnymi plamami, gdzieniegdzie przesłoniętymi jeszcze subtelną wo-63
alką niskich obłoków czy oparów. Zieleń cięły gęsto wstążki rzek i strumieni, lśniące odblaskiem rtęciowej bieli i splatające się w węzły jezior i rozlewisk.
Okrążali planetę w płaszczyźnie równika. Obiektywy penetrowały jej powierzchnię na północ i na południe, aż po daleki horyzont. Automat fotograme-tryczny rejestrował skrupulatnie szczegóły terenu, wyrzucając ze swego wnętrza coraz to nowe fragmenty kolorowej mapy.
Niezależnie jednak od tego wszystkie oczy utkwione były w ekran. Har co chwila powiększał zbliżenie. Obraz na ekranie zbliżał się gwałtownie, jakby rakieta opadała nagle o kilkaset kilometrów niżej, potem na powrót odpływał w głąb ekranu, obejmując większy obszar terenu.
— Wygląda to jak pierwotna dżungla — powiedział Har, odrywając na chwilę zmęczone wypatrywaniem oczy od ekranu. — Żadnych śladów osiedli ani jakiejkolwiek gospodarki.
— Dużo wilgoci, bogata szata roślinna, zawartość tlenu około dwudziestu procent — meldował Adam, pochylony nad pulpitem telemetrycznym. — Idealne warunki dla rozwoju złożonych form życia opartego na białku!
— Nie sądzę, aby stąd wywodzili się twórcy Starej Bazy — stwierdził z przekonaniem Max z głębi fotela pilota. — Przy tak wysokim poziomie technicznym musieliby w znacznym stopniu przekształcić swą planetę. A tu — ani śladu szlaków komunikacyjnych, miast i ośrodków życia.
— Nie zgadzam się! — zaprotestował Ted, nie chcąc tak od razu pogodzić się z faktami. — To, że przyroda planety przedstawia nam się w naturalnym stanie, świadczyć może, iż mieszkańcy planety umyślnie nie zakłócają tego stanu! Przecież w historii cywilizacji ziemskiej znane są fakty bezmyślnego niszczenia naturalnego środowiska biologicznego, co mściło się później na gospodarce i zdrowiu ludności. Zatruwano rzeki chemikaliami, wycinano lasy, powodując zmianę klimatu na znacznych obszarach lądu. . . Podobnie z miastami i ośrodkami przemysłowymi; w pierwszej fazie uprzemysłowienia powstały miasta-kolosy, w których nie było czym oddychać. . .
— Widzę, że przydała ci się lektura zadana przez Hara — mruknął Max, udając powagę. — Oczywiście, daleko posunięta deglomeracja może spowodować tak równomierne uprzemysłowienie, że na każde sto kilometrów kwadratowych planety przypadać będzie pojedynczy chałupnik, w niczym nie zakłócający swoją działalnością naturalnego środowiska biologicznego. . . Na tej planecie widać osiągnięto już ten idealny stan.
— Może oni zamieszkują w podziemnych miastach? — nie dawał za wygraną Ted.
— A dlaczegóż by mieli pozbawiać się pięknych widoków i świeżego powietrza? — zaprotestowała tym razem Ewa. — Nie, Ted. Jeśli w siedemnastym okrążeniu planety na niskiej orbicie nie jesteśmy w stanie dostrzec choćby śladów działalności rozumnych istot, to nie ma ich tu, i już.
