Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Scenarzysta nie był idiotą i zapewne poradziłby sobie także bez tej pomocy. Rodzina, którą stworzył w swoim pliku i która okupowała przedpołudnia w czterech europejskich telewizjach już od pół roku, miała nawet swoją specyfikę, z której był dumny. Jeszcze bardziej dumny był, gdy od czasu do czasu zdołał wymyślić coś, co dotąd nie znajdowało się w nieprzebranej pamięci Corbenicu. Kierował wtedy świetlisty kursor na pasek narzędziowy i zwijał dłoń, dotknięciem palca do jednego z trzech umieszczonych na rękawicy u nasady kciuka sensorów, otwierając niewielkie okno, oznaczone swoim imieniem. Potem zakreślał kolorem blok tekstu na głównym ekranie, w centralnym panelu, wyświetlanym wprost przed nim, przenosił go do tego okna i odsyłał do pamięci Corbenicu jako swój skromny wkład w jego rozwój.
Scenarzysta nie był idiotą, ale, szczerze mówiąc, mógłby sobie nawet pozwolić na to, by nim być. Mając dostęp do Corbenicu, nawet idiota potrafiłby się utrzymać w branży i odnosić w niej sukcesy, bawiąc i ucząc miliony telewidzów.
Naturalnie, Scenarzysta nie był taki głupi, by pozwolić dotykać swojego sprzętu byle idiocie.
– No, i wyobraźcie sobie: wzięła – oznajmiła Ela, powróciwszy do swojego pokoju i upewniwszy się, że dźwiękoszczelne drzwi, wiodące przez korytarz do Grupy Ekonomicznej pozostają szczelnie zamknięte.
– Proszę, proszę. Jak ci się udało tę wiedźmę przekonać?
– Schmoozing, kochana, schmoozing – skorzystała do przypomnienia koleżankom o swym stażu w Ameryce. -To trzeba umieć.
– E, żaden sukces. Dwa tygodnie temu odesłałaby cię do diabła i jeszcze zrobiła awanturę Wolfiemu. Nie zauważyłyście, jaka chodzi skwaszona? Ja wam mówię, coś jej się tego…
– Chłop, a co by innego – rzuciła domyślnie pani Marzenka spod okna. – Chłop po czterdziestce to jak bomba zegarowa w łóżku. Musi mu odbić, to taki wiek…
– No pewnie. U starego trupa szaleje dupa – popisała się ludową mądrością pani Małgosia.
– Jesteś trywialna, moja droga. To coś więcej, kryzys wieku dojrzałego, potrzeba szaleństwa. Jacques Brel potrafił pewnego dnia rzucić rodzinę i dochodową firmę, wziąć gitarę i pojechać do Paryża śpiewać po kabaretach. A dlaczego? Bo to było niespełnione marzenie jego młodości. Mężczyzna uświadamia sobie, że to już ostatnia chwila… – pani Marzenka zaledwie tydzień temu przycinała do numeru artykuł poświęcony kryzysowi wieku dojrzałego.
– A o czym jej mąż może marzyć? Wiecie, co Wolfie mówił, że oni ze sobą dwadzieścia lat… Rozumiecie?
– To musi być wyjątkowa dupa, ten jej mąż, jak przez tyle lat jej nie puścił w trąbę.
– Czas najwyższy nadrobić.
– A jeszcze to kataryniarz.
– Oj, głupia jesteś, a co to ma do rzeczy?
– A to ma, mądralo, że wiesz, ile oni zarabiają? Taki to sobie może co wieczór szaleć w Imperialu z najdroższymi kociakami, a nie marnować życie przy starej babie.
– No i co, wyszaleje się i wróci. Nie ma co chodzić ze skwaszona miną i psuć ludziom nastrój.
– A nawet gdyby nie wrócił, to co? Dzieci nie mają, nic ich nie zmusza się męczyć – zawyrokowała pani Marzenka.
Podczas kiedy sprzętowcy odprawiali niezrozumiałe dla Wyższego i Grubszego obrzędy nad wnętrznościami komputerów, oddzielony od nich kilkoma ścianami siwa-wy oficer wgłębiał się w życiorys i profil psychologiczny człowieka, którego miał, jak to się u nich mawiało, naszykować. Kilkakrotnie był odrywany od lektury, ponieważ pojawiał się któryś z pracowników InterDaty i trzeba go było rutynowo przesłuchać, spisać i odesłać do domu. Za każdym razem wzbudzało to w nim coraz większą irytację, aż zaczął sobie niejasno uświadamiać, że poznawanie tego życiorysu sprawia mu trudną do wyjaśnienia przyjemność. Może po prostu przypominało mu dawne, dobre czasy, gdy Firma nie była jeszcze operetką, a on naprawdę coś w niej znaczył.
Jeśli ktoś chciałby twierdzić, że w służbach specjalnych nie zdarzają się nieudacznicy, to Siwawy byłby najlepszym dowodem na obalenie takiej tezy. Wprawdzie jako oficer operacyjny nigdy nie naraził się na niezadowolenie przełożonych, ale na rok przed emeryturą nagle zorientował się, że bodaj jako jedyny ze swego rocznika pozostał nikim. Nie miał żadnej firmy, żadnych akcji ani żadnego dobrze ustawionego podopiecznego. Uświadomił też sobie, że zadecydował o tym fakt, z którego dawniej był dumny: że przez długie lata naprawdę wierzył w socjalizm, walkę klasową i nieuchronne zwycięstwo sił internacjonalistycznego postępu nad pazernym i egoistycznym kapitalizmem.
Siwawy nie przyznawał się kolegom, dlaczego zgłosił się do Firmy. Udawał, że tak jak oni nie zamierzał być w życiu byle kim. Oczywiście, to też. Ale w istocie na jego życiowej decyzji zaważyły uczucia. W miasteczku, gdzie się urodził i wychowywał, pewnego dnia ludzie nie wytrzymali kolejnej podwyżki i wybebeszyli komitet. Wstydził się, że jego miejscowość stała się na całą Polskę symbolem warcholstwa. Kilka dni później zgłosił się do miejscowej komendy, bo nie potrafił wymyślić lepszego sposobu odkupienia przed ludową ojczyzną krzywdy, jaką jej wyrządzono. O dziwo, został zaakceptowany, choć zasadniczo to Firma zwykła dobierać sobie nowych pracowników, wedle własnego uznania składając propozycje upatrzonym i z dawna obserwowanym osobom.
Mimo wszystko, kiedy teraz o tym myślał, nie był to zły życiorys. Firma była miejscem dla prawdziwych mężczyzn i z niego również uczyniła prawdziwego mężczyznę. Trzeba tu było sprytu, trzeba było lojalności i trzeba było być twardym. Umiał to. Wiedział, że w świecie pełnym mięczaków, głupców i zdrajców on należy do arystokracji. Lubił to poczucie nie mniej, niż świadomość, że lata ćwiczeń utrzymały go w zupełnie niezłej jak na jego wiek sprawności.
Jedna po drugiej wywoływał na ekran kolejne karty z teczki kataryniarza.
Nie pracował nigdy na zagadnieniu studentów. Nie mieli okazji się zetknąć. Zresztą tamten był za nisko, zwykła mrówka, kolportująca fabrykowane przez amerykańskich speców brednie. Młody dureń, nikt więcej – jeden z tych młodych durniów, którzy dali się opętać starym cwaniakom i ich pieniądzom. Którzy nic nie wiedzieli o świecie, nie dostali porządnie w dupę od życia i którym o nic nie chodziło, poza tym, aby bezmyślnie zniszczyć państwo, któremu zawdzięczali chleb i edukację, państwo, które przed Siwawym i setkom tysięcy podobnych mu ludzi ze społecznych nizin otworzyło perspektywy nieograniczonego awansu. No, i udało im się. Ciekawe, jak się ten gnojek teraz czuje. Ubogi nie był, to Siwawy zauważył już od razu. Nachapał się. Wszyscy oni się nachapali. Zagraniczne wyjazdy, posadka w Belwederze… Tylko robotnik biedował.
Siwawy skrzywił się, bardziej z politowaniem, niż z gniewem. Nie uważał się za głupiego człowieka i nie ulegał łatwym emocjom. Wiedział, że jego życie zwichnięte zostało nie przez takich jak ten tutaj, ale przez zdrajców. Niby liczący się towarzysze, oddani sprawie, a w duszy chciwe na pieniądze ścierwa. Ustroju nie da się rozwalić ulotkami ani broszurkami. Ustrój musi zgnić i skorumpować się od szczytu.
Nigdy nie zrozumie, jak mógł się dać tak oszukać. Bo on w tych łudzi wierzył. Wierzył, że jak wrócą do władzy, to ukrócą panoszenie się w kraju klechów i dorobkiewiczów. Potem wierzył, że potrzebują na to czasu. Pracował dla nich z całego serca.
W podziękowaniu znalazł się w piątym biurze Wydziału, zwanym Analizą.
– Z waszym doświadczeniem szkoda, żebyście się uganiali po mieście, od tego są młodsi – powiedział mu Żyła. – Odrywanie kogoś takiego jak wy od pracy koncepcyjnej byłoby trwonieniem naszych zasobów kadrowych.
Biuro zajmować się miało opracowywaniem materiałów pozyskiwanych przez inne wydziały, zwłaszcza raportów TW i protokółów przesłuchań. Skupienie tych funkcji w jednym biurze umożliwić miało lepszą koordynację pracy Wydziału, ale to była teoria. Tak naprawdę po prostu wysłano go w odstawkę. Braki kadrowe zmuszały czasem Wydział do powierzania mu od czasu do czasu nie tylko opracowywania przesłuchań, ale ich prowadzenia – inaczej zdążyłby już zapleśnieć.