Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wyrwali się ze strumienia pojazdów kawałek dalej i po chwili zajechali pod na wpół zrujnowaną kamienicę na tyłach placu Bankowego, odcinającą się ciemnoceglaną barwą od wielkopłytowej szarości otoczenia. Swego czasu jakimś cudem kamienica ta przetrwała powstanie i jak to było wówczas we zwyczaju, musiała za to ponieść karę. Ponieważ kamienicę trudno było rozstrzelać czy wywieźć na Sybir, więc ukarano ją pozostawieniem na zawsze w dokładnie takim stanie, w jakim przetrwała – jeśli nie liczyć wstawienia drzwi i okien.
Oglądając z zewnątrz poszczerbione i wciąż jeszcze osmalone podczas rzezi miasta mury, trudno było wyobrazić sobie, że kryją one w swym wnętrzu elektroniczne cuda, o jakich nie mogli nawet marzyć informatycy pracujący dla rządu czy centrów naukowych. W istocie nie był to przypadek. Ocalały jakimś cudem z powstania budynek objęli w posiadanie panowie, którzy byli już wtedy Firmą, choć chadzali jeszcze w baranich kożuchach i przy pepeszach. Potem, gdy zbudowano im godniejszą siedzibę, kamienicę oddano kwaterunkowi, ale kilka mieszkań nadal było wykorzystywane jako konspiracyjne lokale do kontaktów operacyjnych. Z tego względu w latach osiemdziesiątych doprowadzono tam światłowodowe telełącza. Dwa zajmujące najwyższe piętro lokale, teraz połączone ze sobą przez przebitą ścianę, znalazły się w posiadaniu Inter-Daty w charakterze aportu wniesionego przez współudziałowca spółki.
Kierowca zatrzymał czarną limuzynę w zatoce przed wejściem do budynku, obok stojącej tam już furgonetki. Zanim wyłączył silnik, szerokie, przesuwane drzwi w burcie furgonetki odsunięte zostały na bok. Pierwszy ukazał się w nich siwawy mężczyzna o poczciwej, nieco obwisłej twarzy, ubrany w elegancko skrojoną marynarkę. Trzech jego podwładnych, sądząc z wyglądu, mogło równie dobrze być bezpieczniakami, agentami ochrony albo “żołnierzami” mafii. Na tę pierwszą ewentualność wskazywała jedynie ostentacja, z jaką obnosili kabury pod luźnymi, kolorowymi bluzami w modnym fasonie.
Po zwięzłych przywitaniach luźny korowód, prowadzony przez Lancę i prezesa, skierował się do klatki schodowej. Ostatnie półpiętro przegrodzone było solidną kratą, zza której na naciskającego domofon łypała kamera, umieszczona na przyspawanym do stalowych prętów wysięgniku. Przycisk zwalniający wmontowane w kratę drzwi umieszczono w taki sposób, że aby wpuścić gościa, ktoś musiał przerwać pracę, wyjść na korytarz i przy tej okazji obejrzeć raz jeszcze dzwoniącego oraz jego najbliższe otoczenie.
Wchodzący nie naciskali jednak domofonu. Prezes przeciągnął kluczem wzdłuż stalowej taśmy, obramowującej otwieraną część kraty, rozległ się elektroniczny pisk, szczęknęły rygle i krata otworzyła się. Prezes oddał prostopadłościenne pudełko klucza Lancy, który przekazał je Siwawemu.
Biuro InterDaty było jeszcze o tej godzinie puste. Na wprost od wejścia długi przedpokój wiódł do poczekalni przed gabinetem prezesa. Reszta pokoi należała do pracujących dla spółki kataryniarzy. Zawalały je spiętrzone pod ścianami, a w większych pomieszczeniach również pośrodku, urządzenia. Wielkie jak szafy wieże w chropawych, antystatycznych skorupach, mniejsze i większe pudła, stosy pamięci, pulpity, terminale, rzeczy, których żaden z obecnych nie byłby w stanie nazwać, wszystko pospinane dziesiątkami metrów kabli, skręconych jak sznury telefoniczne.
Podczas gdy Lanca ze swoimi ludźmi i prezesem kierowali się do gabinetu szefa spółki, jeden z podwładnych Siwawego zajęty był spisywaniem personaliów nocnego stróża i jednej z sekretarek, która właśnie weszła. Pozostali, omijając z daleka plątaninę kabli, myszkowali po przegródkach ustawionego w przejściu regału, gdzie pracownicy zostawiali sobie dyskietki, kasety streamerów i najprzeróżniejsze świstki z krótkimi wyjaśnieniami, poleceniami albo prośbami.
Sam Siwawy przechadzał się w tym czasie niespiesznie po pokojach biura, czekając, aż będzie mógł zainstalować się w gabinecie i zabrać się do swojej pracy. Wreszcie drzwi gabinetu otworzyły się ponownie. Prezes, niosąc pod pachą kilka cienkich, foliowych teczek, zagryzając nieznacznie wargi, wraz z towarzyszącą mu asystą ruszył z powrotem do samochodu. Lanca pozostał w gabinecie, czekając na Siwawego z dyskietką w ręku.
– To tak, protokół przeszukania zrobię sam – oznajmił. – Weźcie mi figurantów na pytajnik i wprowadźcie do meldunku. Kody sprawy i ścieżkę dostępu macie. Zabezpieczenie do sprzętu przyjdzie za jakąś godzinę.
Siwawy skinął niechętnie głową.
– Mam wszystko w instrukcji – powiedział. Lanca podniósł spojrzenie na rozmówcę. Jego twarz była nieodgadniona, jak u większości ludzi z Firmy.
– Tak, wiem. Ale jest taka sprawa, której nie macie w instrukcji. Będziecie tu mieli jednego figuranta, kataryniarza, który jest u mnie w perspektywie. Ja bym chciał, żebyście go trochę postraszyli, wiecie, żeby zmiękł, zanim się weźmiemy go zaklepać. – Uniósł trzymaną w ręku dyskietkę, pod przezroczystą kopertą zalśniły tęczowo mikroskopijne rowki zapisu. – Tu macie story pacjenta, przejrzyjcie sobie, znajdźcie parę haków, żeby go wybić z rytmu. Notatkę z rozmowy wpiszcie mi do sprawy.
– Gość jest do zajebania czy do przejęcia? – zainteresował się Siwawy, biorąc dyskietkę.
Lanca uśmiechnął się, wykonując palcami niedbały, pożegnalny gest w pobliżu prawej skroni.
– Nie nasze głowy – rzucił, odwracając się do drzwi.
– Nie, Andrzej, nie, kurka. Nie mąć. – Dokładnie tak, jak przewidywał, redaktor Rodak najpierw starał się go wzruszyć. – Kiedy indziej. Jutro. Nie dzisiaj. Dzisiaj jest wielkie międzynarodowe wydarzenie, pani prezydent, rząd, zagraniczni goście, wykupione wszystkie teleporty satelitarne, i cały ten szajs na mojej głowie. Cokolwiek tam masz, zabierz to i nie waż mi się dzisiaj pokazywać, dobrze?
– Dobrze. Ale daj sobie wytłumaczyć, o co chodzi – Andrzej omal nie rozdeptał jednego z redakcyjnych przynieś-wynieś, nie pozwalając się zgubić w ciasnym przejściu do gabinetu redaktora wydania. – Nic nie mówię, uparłeś się łamać kolejkę i wpisywać mnie na dziś do grafiku, dobra. Chcesz żebym robił oficjałkę, jak pierwszy leszczyk prosto z weryfikacji, dobra. Ale weź to przeczytaj. Możesz tyle zrobić?
Rodak zatrzymał się i popatrzył na niego udręczonym wzrokiem. Otworzył usta, ale nie powiedział nic, westchnął tylko i nacisnął klamkę. Usiadł za swoim biurkiem, przez chwilę z namaszczeniem układał na blacie notebooka i podłączał go do gniazda sieci, najniepotrzebniej, bo na jego potrzeby szybkość transmisji bezprzewodowej wystarczała aż nadto. Wreszcie, uznawszy, że w żaden inny sposób nie zdoła się Andrzeja pozbyć, wyciągnął w jego stronę rękę i wciąż nie odrywając oczu od wyświetlacza notebooka, otworzył dłoń wnętrzem do góry.
Andrzej przestrzegał zasady, że cokolwiek chce się załatwić, należy w tym celu zdybać redaktora dnia tuż po porannym kolegium. Każdy prowadzący przychodzi na kolegium naładowany argumentami i niezłomną wolą nie ustąpienia nikomu ani o włos. Kłóci się i użera, aż wreszcie przeforsuje swój szpigel programu i zmusi wszystkich razem oraz każdego z osobna do pogodzenia się z przyznanym im czasem i wynikającymi z niego pieniędzmi. Czego dokonawszy, oddycha z ulgą, jego czujność słabnie, i właśnie wtedy trzeba go dopaść w wejściu do gabinetu i przycisnąć.
Rodak wydął wargi i oddając mu wydruk, wydał z siebie przeciągły, pierdliwy dźwięk. Jego mięsiste policzki zatrzęsły się niczym membrany.
– No i co? – uniósł wreszcie na niego wzrok po kilkunastu sekundach, w czasie których Andrzej nadal tkwił przy biurku. – Zamknęli biznesmena. Sam Pan Bóg nie jest w stanie policzyć, którego w tym roku. Prokurator zamknął, sędzia wypuści. I co mi z tego zrobisz? Zablokujesz ekipę z kamerą, żeby błyskotliwie dowieść, że facet ma powiązania z kręgami władzy? Kurka, jak on by nie miał powiązań z kręgami władzy, to by nie był biznesmenem, tylko zapierdzielał po całych dniach za gówniane pieniądze i użerał się z obibokami, tak jak ja.