-->

Chor zapomnianych glosow

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Chor zapomnianych glosow, Mr?z Remigiusz-- . Жанр: Космическая фантастика / Научная фантастика / Постапокалипсис. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Chor zapomnianych glosow
Название: Chor zapomnianych glosow
Автор: Mr?z Remigiusz
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 253
Читать онлайн

Chor zapomnianych glosow читать книгу онлайн

Chor zapomnianych glosow - читать бесплатно онлайн , автор Mr?z Remigiusz

Okr?t badawczy „Accipiter” przemierza bezkres kosmicznej pr??ni, a jego za?oga pogr??ona jest w g??bokiej kriostazie. Nieliczni ?wiadomi s? dramatu, kt?ry rozgrywa si? na pok?adzie.

Astrochemik H?kon Lindberg budzi si? przedwcze?nie z kriogenicznego snu i widzi, jak ginie jeden z ostatnich cz?onk?w za?ogi.

Pr?cz niego rze? przetrwa? tylko nawigator, Dija Udin Alhassan.

Czy to on jest odpowiedzialny za fiasko misji? A mo?e stoi za tym jaka? niewypowiedziana si?a? Obca cywilizacja? Nieokre?lony byt? Ludzko?? podr??uje mi?dzy gwiazdami, odkrywa miriady ?wiat?w, ale nigdy nie napotka?a ?adnych oznak ?ycia.

Ch?r zapomnianych g?os?w to SF z tempem w?a?ciwym powie?ciom sensacyjnym, intryg? i?cie kryminaln? i klimatem rodem z horror?w. Zako?czenie powinno zaskoczy? nawet najbardziej przewiduj?cego czytelnika.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 73 74 75 76 77 78 79 80 81 ... 88 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Szanse na przedłużenie gatunku były marginalne. Wprawdzie mieli do dyspozycji ambulatorium Kennedy’ego, ale żadne z nich nie potrafiło obsługiwać systemów. Gdyby przypałętał się jakiś nieznany wirus, byłoby po sprawie.

A mimo to prędzej czy później podejmą próbę ocalenia ludzkości. Gdy Håkon sobie to uświadomił, nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Co cię tak cieszy? – zapytała Ellyse, przysuwając się.

Osunęła się nieco, po czym położyła mu głowę na ramieniu.

– Cieszy mnie, że jesteśmy już blisko kresu podróży.

– Jasne.

Zaśmiał się cicho, a ona odchyliła głowę i popatrzyła na niego. Po chwili wróciła do poprzedniej pozycji i siedzieli tak w milczeniu przez kilka chwil. Widniejące na wyświetlaczu systemy planetarne nic nie mówiły Håkonowi. Nie znał widzianych stąd konstelacji, nie rozpoznawał nawet najjaśniejszych gwiazd. Mogliby gdzieś pośród tej nieznanej przestrzeni pozbyć się Alhassana, a potem wybrać jakąś planetę i żyć w spokoju. Nikt nigdy by ich nie znalazł.

Tymczasem lecieli na Ziemię. I Channary Sang miała rację mówiąc, że jeśli kiedykolwiek ktoś będzie ich poszukiwał, zacznie właśnie od tego miejsca.

Nie, była to zwykła paranoja, uznał Lindberg. Diamentowi wygrają proelium, wszystko będzie tak, jak widział to w przyszłości. I nikt nigdy nie zainteresuje się czteroosobową załogą, która zbiegła śmierci sprzed nosa.

– Wiesz, że… – zaczął Håkon, ale natychmiast urwał, gdy Ellyse uniosła rękę.

– Cokolwiek chcesz powiedzieć, nie chcę tego słuchać.

– Ale nie wiesz nawet…

– Wystarczy, że słyszałam, jak zacząłeś. Mogę się domyślić, co będzie dalej.

– Tak?

– Na tyle już cię znam, Håkon – odparła cicho, obejmując jego rękę. Wtuliła się w nią jak w poduszkę, przez co Lindberg w mig przestał myśleć o czymkolwiek innym. Poczuł przyjemny zapach jej włosów i rozpłynął się w nim. – Chcesz poruszyć kilka kwestii, z których najżywotniej interesuje cię przedłużenie gatunku.

– Mhm.

– Najpewniej chciałbyś mnie poinformować, że przez używanie konchy mogło zmienić się twoje DNA, więc kopulacja z tobą może przynieść nieoczekiwane efekty w postaci zmutowanego zarodka.

Håkon pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Miałem zamiar ująć to bardziej oględnie.

– To zapamiętaj raz na zawsze, że masz mi wszystko mówić prosto z mostu.

– Tak jest.

Koncha. La’derach. Z jakiegoś powodu nadal wracał do niej myślami. Pewnie, chodziło o to, co mówiła Nozomi, ale kwestia maski kołatała mu w głowie także z innego powodu. Odgonił te myśli, skupiając się na błogości chwili.

Naraz jednak uzmysłowił sobie, jaka informacja stara się do niego przebić z podświadomości.

– Koncha – odezwał się, wstając z podłogi.

– Co z nią?

– Jest na pokładzie.

– Domyślam się, że nie zostawiłeś jej na Accipiterze. Gdyby ktoś znalazł później dwie… – Nozomi urwała, widząc, że jej towarzysz wpadł na jakiś pomysł. – Co jest, Håkon?

– Wiem, jak zmusić tego sukinsyna do mówienia – odparł.

– Jak?

– Chodź, pokażę ci – odparł Lindberg.

Przeszli na wyższy pokład, a chwilę później pojawili się z konchą w ambulatorium.

Dija Udin nadal leżał skrupulatnie przywiązany do łóżka, ale nie był sam. Obok niego stał Jaccard z wyciągniętą berettą. Wyraz twarzy Alhassana kazał sądzić, że nie dzieje się nic niepokojącego, jednak major sprawiał wrażenie, jakby był gotów posłać jeńca do diabła.

Håkon szybko przeanalizował sytuację. Nie było sensu protestować, decyzja należała do dowódcy. Wszelkie argumenty przyniosłyby skutek odwrotny do zamierzonego.

– Poczekaj – powiedział więc. – Mam pomysł.

– Nie – odparł Loïc, celując w głowę Dija Udina.

Ellyse zrobiła krok w jego kierunku, ale Lindberg szybko powstrzymał ją ruchem ręki.

– Nie widzisz, że się ciebie nie boi? – zapytał Håkon. – Śmierć nie jest dla niego niczym specjalnie przerażającym, bo nigdy nie żył. Jest sztucznym tworem, narzędziem w rękach Prastarych.

Jaccard spojrzał na niego badawczo. Astrochemik dostrzegł, że dowódcy zadrżała ręka, a po chwili przekonał się, że Loïc cały się trzęsie. Najwyraźniej weszli do ambulatorium w ostatniej chwili. Jaccard musiał toczyć wewnętrzną walkę, ostatecznie przedkładając dobro załogi nad wszystko inne. Nie liczyło się to, że Dija Udin stanowił prawdziwą kopalnię wiedzy o istotach, który mogły ruszyć w pościg za Kennedym… ani to, że była to zwyczajna egzekucja. Bez wyroku sądu, bez prawa do obrony.

Jaccard był gotowy. Skandynaw widział to w jego oczach.

– Skąd wiesz, że to sztuczny twór? – zapytał major.

– Od niego – odparł Håkon, wskazując jeńca. – Sukinsyn nie mówi wiele, ale dzięki temu, co dowiedziałem się od Ev'radata, mogłem poskładać wszystkie elementy w logiczną całość.

Loïc skinął głową, ale nadal mierzył w głowę Alhassana.

– Na co mam czekać? – zapytał.

– Mam pomysł, jak zmusić go do mówienia.

– Nie ma takiej możliwości. Widzisz przecież, że ma wszystko w głębokim poważaniu.

– Otóż to – wtrącił Dija Udin. – Nawet ta wisząca nade mną beretta niespecjalnie mnie rusza.

– Ale tego samego nie powiesz o la’derach – odparł Håkon, wyciągając konchę. Z satysfakcją obserwował, jak zmienia się wyraz twarzy obcego. Ellyse mogła mówić, co chciała, ale on także poznał go dobrze. Android, klon czy cokolwiek innego, nie miało to znaczenia. Był wzorowany na ludzkim modelu.

Gdy Lindberg się do niego zbliżył, muzułmanin uciekł wzrokiem.

– Co zamierzasz? – zapytał Loïc, opuszczając broń.

– Założyć mu to na twarz.

– Nie radzę, naukowcu – odparł Alhassan. – Ze względu na ciebie i na wszystkich innych. Nie popełnij tego błędu.

Håkon stanął przed łóżkiem, a potem umieścił maskę tuż nad głową Dija Udina.

– Nie! – krzyknął nawigator.

– Mów, kim jesteś! – ryknął Håkon, nachylając się i zbliżając konchę jeszcze bardziej.

Alhassan starał się wyrwać z krępujących go więzów, wyjąc przy tym wniebogłosy. Nie przypominało to jednak ludzkiego wrzasku, a zwierzęcy skowyt. Odbijał się echem w głowach wszystkich zebranych, a mimo to Lindberg nadal zbliżał maskę do twarzy jeńca. Nozomi i Jaccard przyglądali się temu w osłupieniu.

Gdy koncha znalazła się o włos od niego, Alhassan dał za wygraną.

– Powiem ci wszystko, sukinsynu! Zabieraj to!

Odetchnąwszy, Håkon zwalczył potrzebę, by szybko cofnąć maskę. Nie mógł sprawiać wrażenia, jakby jemu również to wszystko sprawiło niemałą trudność. W końcu zabrał konchę, a potem położył ją na pulpicie. Otarł z czoła pot, słysząc, że Dija Udin nie może uspokoić oddechu.

– Skąd wiedziałeś, że maska tak na niego podziała? – zapytała Ellyse.

– Nie wiedziałem. Jedynie przypuszczałem.

– Dlaczego?

– Wyobraź sobie, że jesteś przedstawicielką prastarej rasy. Stworzyłaś armię klonów, androidów czy innych sztucznie wygenerowanych jednostek. Co robisz zaraz potem? Zakładam również, że oglądałaś wszystkie klasyczne fantomaty science-fiction z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.

– Dbam o to, by się nie zbuntowały.

– Otóż to – potwierdził astrochemik. – Implementujesz blokady, by nigdy ci nie zagrozili.

– Co ma do tego koncha?

La’derach to potężny artefakt – odparł. – W rękach całej armii Alhassanów mógłby stanowić niebezpieczną broń. Pierwsze, co bym zrobił na miejscu Prastarych, to zadbanie o to, by nowopowstałe zabawki nie mogły nigdy skorzystać z konchy.

– Innymi słowy, strzelałeś w ciemno.

– Trochę. Ale z drugiej strony widziałem, jak Dija Udin omijał ją szerokim łukiem, ilekroć znajdowała się w pobliżu. A teraz wystarczył mi wyraz jego twarzy.

Alhassan milczał, oddychając ciężko. Astrochemik poklepał go po ramieniu, po czym uśmiechnął się do reszty załogantów.

– Jesteś gotów na wypytki? – zapytał Skandynaw.

– Goń się, sukinsynu…

Lindberg natychmiast zbliżył konchę do twarzy dawnego przyjaciela. Wiedział, że będzie musiał ten proces powtórzyć jeszcze kilka lub kilkanaście razy, nim przekona go, że warto udzielać odpowiedzi na pytania. Po półgodzinie, od krzyków Dija Udina bolała go głowa, ale postanowił kontynuować aż do momentu, gdy złamie jeńca.

1 ... 73 74 75 76 77 78 79 80 81 ... 88 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название