Diabelska Alternatywa
Diabelska Alternatywa читать книгу онлайн
Rok 1982. W obliczu kl?ski g?odu Rosjanie licz? na pomoc Amerykan?w i dostawy zbo?a z USA. Po obu stronach Atlantyku s? jednak tacy, kt?rzy chc? wykorzysta? t? sytuacj? do spowodowania ?wiatowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochank?w, obywateli obu supermocarstw, mo?e uratowa? ?wiat przed zag?ad?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
12.
Od 9.00 do 13.00
– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”!
Baryton Thora Larsena zagrzmiał donośnie w pokoju ośrodka kontroli w przysadzistym budynku na końcu mierzei Hook van Holland. W dużej sali na pierwszym piętrze, której szerokie, panoramiczne okna były teraz zasłonięte, by jaskrawe poranne słońce nie utrudniało obserwacji ekranów – pięciu ludzi słuchało głosu kapitana “Freyi”.
Byli tu wciąż Dijkstra i Schipper, choć dawno skończył się ich dyżur. Zupełnie przy tym zapomnieli o śniadaniu. Za krzesłem Dijkstry stał od dłuższego czasu Dirk van Gelder, gotów zastąpić go, gdy tylko odezwie się “Freya”. Przy drugiej konsolecie dyżurny z nowej, dziennej zmiany zajmował się całym pozostałym ruchem w ujściu Mozy, wpuszczając i wypuszczając statki, ale nakazując im omijanie z daleka “Freyi”. Oznaczająca ją świetlista kreska na ekranie radaru była znacznie dłuższa od innych, choć statek znajdował się niemal na krawędzi pola widzenia. W pokoju przebywał także wyższy oficer służby ochrony portu.
Kiedy głośnik odezwał się, Dijkstra odsunął się od konsolety i ustąpił miejsca van Gelderowi. Ten chwycił w rękę mikrofon, odkaszlnął, po czym przesunął przełącznik “odbiór-nadawanie”:
– “Freya”, tu Pilot Maas. Słucham.
Słuchali także inni, daleko poza murami przysadzistego budynku na holenderskiej plaży. Już w czasie pierwszej transmisji rozmowę na kanale dwudziestym usłyszały dwa inne statki. Przez sto dwadzieścia minut, jakie upłynęły, w eterze zaroiło się od plotek. Teraz co najmniej kilkunastu radiooficerów wsłuchiwało się z uwagą w głośniki swoich odbiorników. Na “Freyi” kapitan Larsen zastanawiał się nawet, czy dla większej dyskrecji nie przejść na kanał szesnasty i porozumieć się z Kontrolą Mozy za pośrednictwem Radia Scheveningen. Ale doszedł do wniosku, że niepożądani słuchacze szybko odnajdą go i na tym kanale. Pozostawał więc na dwudziestym.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Chcę rozmawiać osobiście z dyrektorem portu.
– Tu Pilot Maas, mówi Dirk van Gelder. To ja jestem dyrektorem portu.
– Mówi kapitan Larsen, dowódca “Freyi”.
– Tak, kapitanie, poznaliśmy pański głos. Jakie ma pan kłopoty? Na mostku “Freyi” Drake wskazał lufą rewolweru na tekst, który Larsen trzymał w ręku. Kapitan skinął głową, przesunął manetkę na “nadawanie” i zaczął czytać do radiotelefonu.
– Odczytuję przygotowane wcześniej oświadczenie. Proszę nie przerywać i nie zadawać pytań. Dziś rano o godzinie trzeciej zero zero “Freya” została opanowana przez uzbrojonych ludzi. Mam dostateczne powody sądzić, że traktują oni swoje działania bardzo poważnie i że spełnią swoje groźby, jeśli ich żądania nie zostaną uwzględnione.
W wieży kontrolnej za plecami Geldera rozległy się pełne emocji szepty. On sam przymknął oczy z rezygnacją. Od lat walczył o to, by tankowcom – tym wielkim pływającym bombom – zapewnić jakąś ochronę przed porywaczami. Ale jego obawy lekceważono, a apele ignorowano. No i stało się.
Tylko magnetofon, nie poddający się żadnym emocjom, niezmordowanie rejestrował dobiegający drogą radiową tekst.
– Cała moja załoga jest obecnie zamknięta w najniższej części statku, za stalowymi drzwiami. Nie mają szansy stamtąd uciec. Jak dotąd, nie stało im się nic złego. Tylko ja zostałem na mostku, ale jestem stale pilnowany i szantażowany nabitą bronią. W ciągu nocy zainstalowano ładunki wybuchowe wewnątrz kadłuba “Freyi”, w jego newralgicznych punktach. Widziałem osobiście te ładunki i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że jeśli wybuchną, rozerwą statek na kawałki, zabiją natychmiast całą załogę i spowodują wyciek miliona ton ropy naftowej do morza.
– O Boże! – westchnął głośno ktoś za plecami van Geldera. Ten machnął niecierpliwie ręką w stronę mówiącego, chcąc go uciszyć.
– A oto – kontynuował głos z głośnika – aktualne polecenia ludzi, którzy opanowali “Freyę”. Po pierwsze: usunąć wszystkie jednostki pływające z akwenu między “Freya” a wybrzeżem holenderskim, a ściśle z akwenu ograniczonego liniami kursowymi North-East i South-East licząc od pozycji “Freyi”. Po drugie: z innych kierunków nie może się do “Freyi” zbliżyć żadna jednostka nawodna czy podwodna na odległość mniejszą niż pięć mil. Po trzecie: żaden samolot nie może naruszyć obszaru powietrznego w promieniu pięciu mil od “Freyi” na wysokości mniejszej niż dziesięć tysięcy stóp. Czy to jasne? Możecie odpowiedzieć. Van Gelder mocniej ścisnął uchwyt mikrofonu.
– “Freya”, tu Pilot Maas, Dirk van Gelder. Tak, zrozumieliśmy wszystko. Mam wykluczyć wszelki ruch w akwenie dziewięćdziesiąt stopni między “Freyą” i brzegami Holandii w promieniu pięciu mil we wszystkich innych kierunkach. Zawiadomię wieżę kontrolną lotniska Schiphol, żeby zabronili wszelkich lotów poniżej dziesięciu tysięcy stóp w promieniu pięciu mil od “Freyi”. Odbiór.
Po krótkiej przerwie powrócił głos Larsena.
– Zostałem poinformowany, że każda próba naruszenia tych warunków wywoła natychmiastowy odwet bez dalszych konsultacji. Odwetem będzie albo wypuszczenie dwudziestu tysięcy ton ropy do morza, albo… egzekucja jednego z moich ludzi. Jak zrozumieliście? Odbiór.
Van Gelder odwrócił się do kontrolerów ruchu.
– Na litość boską, usuńcie natychmiast stamtąd wszystkie statki. I połączcie się z Schiphol: żadnych lotów handlowych, żadnych samolotów prywatnych, żadnych latających reporterów!
Znowu pochylił się nad mikrofonem.
– Zrozumieliśmy dobrze, kapitanie Larsen. Czy coś jeszcze?
– Tak – odezwał się głośnik. – Następny kontakt radiowy dopiero o dwunastej. Nie wzywajcie “Freyi”, sam się odezwę. O dwunastej będę chciał mówić bezpośrednio z premierem Holandii i z ambasadorem Niemiec Zachodnich. Obaj muszą być obecni. To wszystko.
Dał się słyszeć odgłos wyłączania mikrofonu. Na mostku “Freyi” Drake wyjął słuchawkę radiotelefonu z ręki Larsena i odłożył ją.
Potem kazał Norwegowi wrócić do kapitańskiej kajuty. Kiedy znowu usiedli rozdzieleni siedmioma stopami blatu, Drake odłożył rewolwer i oparł się wygodnie. Jego sweter uniósł się przy tym nieco i Larsen mógł znowu dostrzec morderczy oscylator przytroczony do paska.
– Co będziemy teraz robić?
– Czekać – odparł Drake. – Spokojnie czekać. A tymczasem Europa wpadnie w szał.
– Zabiją pana, przecież pan wie. Wszedł pan z własnej woli na ten statek, ale już pan stąd nie ucieknie. Oni może zrobią to, czego pan żąda, ale potem pana zabiją.
– Wiem. Ale nie martwię się tym, że zginę. Wiem, że nie mam szans przeżyć, ale oczywiście będę walczył. I zabiję wielu ludzi, jeśli tamci sprzeciwią się moim planom.
– Tak bardzo zależy panu na uwolnieniu tych dwóch więźniów?
– Tak, bardzo. Nie mogę wyjaśnić dlaczego, a gdybym nawet mógł, nie zrozumiałby pan. Powiem tylko tyle: od wielu lat mój kraj znajduje się pod okupacją, mój naród jest prześladowany, więziony, mordowany.
I nikogo to nie obchodzi. Dzisiaj zagroziłem zabiciem jednego człowieka z Zachodu albo szkodą materialną dla Europy Zachodniej… i widzi pan, jak tańczą? Bo dla nich to jest katastrofa. A dla mnie największą katastrofą jest niewola mojego narodu.
– A to wielkie marzenie, o którym pan wspominał, to właściwie co konkretnie?
– Wolna Ukraina. Ale tego nie można osiągnąć bez masowej rewolty, rewolty z udziałem milionów ludzi.
– W Związku Radzieckim? – Larsen popatrzył na terrorystę sceptycznie. – To przecież niemożliwe. Nigdy tam do tego nie dojdzie.
– Ja myślę, że to możliwe. Tak jak okazało się możliwe w Niemczech Wschodnich, na Węgrzech, w Czechosłowacji. Tylko najpierw musi runąć bariera pesymizmu. Te miliony muszą uwierzyć, że jest szansa zwycięstwa, że okupanci nie są nieśmiertelni. Jeśli ta bariera runie, puszczą wszystkie inne tamy.
– To fałszywe rachuby.
– Tak sądzi cały Zachód. Ale na Kremlu dobrze wiedzą, że moje rachuby są słuszne.
– I w imię tej… masowej rewolty gotów jest pan umrzeć?
– Jeśli będę musiał… Kocham mój kraj i mój naród bardziej niż własne życie. I na tym polega moja przewaga nad wami. Tu w promieniu stu mil nie znajdzie pan człowieka, który ceniłby coś bardziej niż własne życie.
Jeszcze wczoraj Thor Larsen zgodziłby się może z tym ostatnim zdaniem. Ale w ciągu minionych paru godzin w tym flegmatycznym Norwegu zaszło coś, co i jego samego zaskoczyło. Po raz pierwszy w życiu nienawidził innego człowieka tak bardzo, że gotów był go zabić – i zaryzykować przy tym własne życie. Nie dbam o twoje ukraińskie ideały, panie Swoboda – pomyślał. – Ale nie pozwolę uśmiercić moich ludzi i mojego statku. Nie dopuszczę do tego, choćbym sam miał zginąć.
W Felixstowe w hrabstwie Suffolk angielski oficer ochrony wybrzeża oderwał się od aparatu radiowego, którego dotąd uważnie słuchał, i szybko podszedł do telefonu.
– Połącz mnie z Ministerstwem Środowiska w Londynie – rzucił do operatora w centrali.
– No, to wykręcili numer tym Holendrom – odezwał się jego podwładny, który także słuchał rozmowy między “Freyą” a Kontrolą Mozy.
– To nie jest tylko holenderskie zmartwienie – powiedział oficer. – Popatrz na mapę.
Na ścianie wisiała mapa obejmująca południową część Morza Północnego i wschodni kraniec kanału La Manche. Odległość między ujściem Mozy a brzegami Suffolk nie była wielka. Oficer zaznaczył ołówkiem nocną pozycję “Freyi”. Znajdowała się dokładnie w połowie drogi między dwoma brzegami.
– Chłopie, jeśli to wybuchnie, to i na naszych plażach, od Hull po Southampton, będzie leżała warstwa ropy po kolana.
Po chwili rozmawiał już z urzędnikiem z Londynu, funkcjonariuszem wydziału zajmującego się specjalną walką z zanieczyszczeniami naftowymi. To, co powiedział, sprawiło, że na biurkach wielu urzędników ministerialnych w Londynie wystygła pierwsza poranna herbata.
Van Gelderowi udało się zastać premiera jeszcze w domu, właśnie w chwili gdy ten ruszał w drogę do swego biura. Młody sekretarz Urzędu Premiera nie bardzo kwapił się niepokoić szefa, ale wyczuwalne w głosie dyrektora portu zdenerwowanie przekonało go, że sprawa jest pilna.