Skalpel
Skalpel читать книгу онлайн
Seria tajemniczych morderstw parali?uje Boston. Okoliczno?ci zbrodni wskazuj? na seryjnego zab?jc? kobiet, "Chirurga" kt?ry odbywa kar? do?ywocia. M?oda policjantka, Jane, przypuszcza, ?e nie chodzi o zwyk?e na?ladownictwo. Tymczasem "Chirurg" ucieka z wi?zienia a Jane staje si? obiektem zainteresowania pary sadystycznych zab?jc?w…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozdział 19
Papiery walały się wszędzie; wśród pootwieranych teczek na akta, leżących na stole w pokoju konferencyjnym, zdjęcia z miejsc zbrodni połyskiwały niczym drogie kamienie. Pióra skrzypiały na żółtym papierze notesów.
Mimo że nastała era komputerów, pracowało tylko kilka laptopów; bo kiedy informacje napływały szybko i obficie, policjanci uciekali się do wypróbowanej metody notowania na papierze.
Jane Rizzoli zostawiła swój laptop na biurku, zabierając ze sobą notes zapisany specyficznymi hieroglifami.
Jej notatki stanowiły plątaninę słów i strzałek, ramki wokół niektórych wyrazów podkreślały ważniejsze szczegóły.
We wszystkim był jednak pewien porządek świadczący o zaufaniu do ręcznego zapisu. Jane otworzyła nową stronę, próbując opanować rozproszenie wynikające z bliskości Gabriela Deana – który siedział obok niej, robiąc własne notatki znacznie czytelniejszym pismem – i skupić się na szemrzącym głosie doktora Zuckera.
Spojrzała na rękę Deana.
Dłoń trzymającą pióro pokrywały grube żyły, z rękawa szarej marynarki wystawał czysty, biały mankiet koszuli.
Przyszedł na zebranie później niż ona i wybrał miejsce koło niej. Czy zrobił to intencjonalnie? Nie miej złudzeń, Rizzoli, po prostu obok ciebie było wolne krzesło.
Próbowała sobie wytłumaczyć, że takie rozważania to tylko strata czasu. Czuła się rozkojarzona, jej myśli rozbiegały się w różnych kierunkach, nawet zapiski w notatniku zaczęły wędrować ukośnie w poprzek strony.
W pokoju było pięciu innych mężczyzn, lecz tylko Dean przyciągał jej uwagę. Znała już jego zapach, potrafiła go odróżnić od konglomeratu zapachów płynów po goleniu, unoszących się w pokoju. Sama nie używała nigdy perfum, za to była otoczona mężczyznami, którzy się perfumowali.
Przeczytała ostatnie zdanie w swoim notatniku.
Mutualizm: forma współżycia organizmów dwóch gatunków, korzystna, a nawet nieodzowna ze względu na ich wzajemne współbytowanie.
Termin stanowił definicję przymierza Warrena Hoyta z jego nowym partnerem, istotę współpracy Chirurga z Hegemonem, którzy teraz wspólnie polowali i wspólnie żywili się łupem.
– Warren Hoyt zawsze najlepiej funkcjonował, mając wspólnika – powiedział doktor Zucker.
– Lubi polować we dwójkę, tak jak robił to z Andrew Caprą, dopóki tamten nie zginął. W istocie rzeczy Hoyt potrzebuje drugiego mężczyzny jako elementu rytuału.
– Ale w zeszłym roku polował samotnie – zauważył Barry Frost.
– Nie miał wówczas partnera.
– W pewnym sensie miał – odparł Zucker.
– Zastanów się nad jego ofiarami na terenie Bostonu.
Wszystkie zostały kiedyś zgwałcone, nie przez niego, ale przez innych mężczyzn. Pociągają go okaleczone kobiety, kobiety sprofanowane gwałtem. W jego oczach stały się brudne, skażone, skutkiem czego łatwiej dostępne.
W istocie rzeczy Hoyt boi się normalnych kobiet, a ów lęk czyni go impotentem. Postępuje pewnie tylko wówczas, gdy czuje swoją wyższość, uważając ofiary za psychicznie kalekie. Kiedy polował wraz z Caprą, to najpierw ten ostatni gwałcił kobiety, a potem Hoyt zabierał się do nich z nożem. Dopiero wówczas przeżywał pełną rozkosz podczas rytuału, który potem odprawiał.
– Zucker rozejrzał się po pokoju i zobaczył, że wszyscy kiwają głowami.
Fakty, o których mówił, były znane obecnym na zebraniu policjantom. Wszyscy, z wyjątkiem Deana, brali udział w śledztwie w sprawie Chirurga; poznali dobrze jego rzemiosło.
Zucker otworzył leżącą na stole teczkę.
– Przejdźmy do drugiego mordercy, do Hegemona.
Jego sposób postępowania jest negatywem rytuału Hoyta. Nie czuje lęku przed kobietami. Nie boi się również mężczyzn, a co więcej, wybiera kobiety, które żyją z mężczyznami. Napada bynajmniej nie wówczas, gdy męża czy kochanka nie ma w domu. On chce, żeby byli obecni, atakuje w pełni przygotowany na taką okoliczność. Unieszkodliwia mężczyznę paralizatorem i krępuje go taśmą klejącą. Usadawia go tak, żeby musiał oglądać to, co się będzie działo.
Hegemon nie zabija mężczyzny od razu, co byłoby praktyczniejszym posunięciem. Dreszcz rozkoszy dostarcza mu widownia. Świadomość, że dokonuje zwycięskiego aktu na oczach pokonanego mężczyzny.
– A Warren Hoyt znajduje rozkosz w przyglądaniu się – powiedziała Rizzoli.
Zucker skinął głową.
– Jeden z morderców lubi się produkować, drugi na to patrzeć.
Mamy tu doskonały przykład mutualizmu. Ci dwaj są naturalnymi partnerami. Ich upodobania uzupełniają się wzajemnie. Polując razem, są skuteczniejsi. Mogą łatwiej osaczać zwierzynę. Mogą połączyć swoje umiejętności.
Kiedy Hoyt był jeszcze w więzieniu, Hegemon naśladował jego manierę. Zapożyczył od Chirurga elementy rytuału. To był charakterystyczny szczegół, na który Jane Rizzoli pierwsza zwróciła uwagę, lecz nikt z obecnych w pokoju o tym nie pamiętał. Może zapomnieli – wszyscy oprócz niej.
– Wiemy, że Hoyt otrzymał sporo listów od różnych ludzi.
Nawet będąc w więzieniu, pozyskał sobie wielbiciela. Podtrzymywał tę znajomość, może nawet go instruował.
– Jak aplikanta – powiedziała cicho Rizzoli.
Zucker spojrzał na nią.
– To trafne określenie. Aplikant.
Ktoś, kto doskonali swoje zdolności albo rzemiosło pod okiem mistrza. W tym wypadku to dotyczyło rzemiosła myśliwego.
– Ale który z nich jest mistrzem, a który aplikantem? – spytał Dean.
To pytanie zdenerwowało Rizzoli.
Rok temu Warren Hoyt był przykładem największego zła, jakie potrafiła sobie wyobrazić. W świecie myśliwych, w którym się obracała, nikt mu nie dorównał. Dean podniósł kwestię, której nie miała zamiaru rozważać. Nie chciała myśleć o tym, że Chirurg mógłby być zaledwie terminatorem u jakiegoś jeszcze straszliwszego potwora.
– Pomińmy w tej chwili ich współzależność – powiedział Zucker.
– Zwróćmy uwagę na to, że jako zespół są znacznie efektywniejsi niż osobno. A ponieważ teraz działają zespołowo, możemy się spodziewać, że styl ich ataków ulegnie zmianie.
– W jakim kierunku? – zapytał Sleeper.
– Hegemon do tej pory wybierał pary małżeńskie. Mąż był mu potrzebny jako widz.
Miał patrzeć na to, jak jego żona jest gwałcona, gdyż Hegemon nie mógł się obejść bez mężczyzny, który byłby świadkiem jego zwycięstwa.
– Teraz już ma wspólnika – stwierdziła Jane Rizzoli.
– Mężczyznę, który będzie się przyglądał jego poczynaniom. Mężczyznę, który chce być obserwatorem.
Zucker skinął głową.
– Hoyt może odgrywać główną rolę w upodobaniach Hegemona, rolę widza w jego teatrze.
– Co oznacza, że następnym razem może zaatakować nie parę małżeńską, lecz… – urwała, nie chcąc dopowiedzieć do końca myśli, która jej się nasunęła.
Zucker milczał, czekając na dokończenie.
Przechylił głowę, jego blade oczy wpatrywały się w nią z upiorną intensywnością.
Dean rozładował napiętą atmosferę.
– Wybiorą kobietę mieszkającą samotnie.
Zucker skinął głową.
– Bez męża, z którym mogliby mieć kłopoty, czyli łatwiejszą do napadnięcia, łatwiejszą do poskromienia. Brak mężczyzny pozwoli im się skupić bez reszty na kobiecie.
Mój samochód.
Mój dom.
Ja.
Jane Rizzoli zatrzymała auto na parkingu szpitala Pilgrim i wyłączyła silnik.
Przez chwilę nie wysiadała z samochodu. Siedziała w nim, z zamkniętymi drzwiami, rozglądając się wokół. Będąc policjantką, uważała się zawsze za myśliwego, nigdy nie pomyślała o sobie jako o zwierzynie.
Nagle dotarło do niej, że się zachowuje jak królik zbierający się do opuszczenia bezpiecznej jamy. Zawsze taka odważna, teraz – siedząc w zamkniętym samochodzie – rozglądała się nerwowo na wszystkie strony. Ona, która kopnięciem rozbijała drzwi i która w pierwszej linii policjantów wbiegała do domu podejrzanego.
Kątem oka uchwyciła swoje odbicie we wstecznym lusterku. Zobaczyła nieznajomą kobietę o wymizerowanej twarzy i zmęczonych oczach. Nie profesjonalistkę, lecz ciamajdę. Kobietę godną pogardy.
Otworzyła drzwi i wysiadła.
Wyprostowała się, odrobinę pokrzepiona ciężarem pistoletu ukrytego na biodrze. Niech te łotry spróbują ją zaatakować – była na to przygotowana. Jadąc z garażu windą na górę, była sama. Ramiona miała napięte, duma przezwyciężała w niej lęk. Kiedy wysiadła z windy i znalazła się wśród ludzi, poczuła, jak dalece nie na miejscu jest tu pistolet. Nim weszła do szpitala, obciągnęła żakiet, chcąc ukryć broń.
Jechała windą wraz z trojgiem zrelaksowanych studentów medycyny. Z kieszeni ich płaszczy wystawały stetoskopy. Wymieniali między sobą terminy medyczne, nie interesując się jadącą z nimi kobietą o zmęczonej twarzy. Kobietą noszącą przy sobie pistolet.
Znalazłszy się na oddziale intensywnej opieki medycznej, minęła biurko recepcjonistki oddziałowej i poszła prosto do izolatki numer pięć. Zatrzymała się przed szklanym przepierzeniem na widok obcej kobiety, leżącej w łóżku Korsaka.
– Przepraszam panią – usłyszała głos pielęgniarki.
– Odwiedzający powinni zameldować się w recepcji.
Rizzoli się odwróciła.
– Gdzie on jest?
– Kto?
– Vince Korsak. Leżał tutaj.
– Przykro mi.
Przyszłam o trzeciej na dyżur…
– Mieliście mnie zawiadomić, gdyby coś się stało!
Jej wzburzenie zwróciło uwagę innej pielęgniarki, która podbiegła, zwracając się do Rizzoli uspokajającym tonem osoby mającej częsty kontakt ze zmartwionymi krewnymi pacjentów.
– Pan Korsak był intubowany, proszę pani.
– Co to znaczy?
– Włożono mu do gardła rurkę umożliwiającą oddychanie. Dziś rano wyjęliśmy ją.
Ponieważ czuje się dobrze, przenieśliśmy go na oddział dla rekonwalescentów, do izolatki w głębi korytarza.
– Po chwili dodała usprawiedliwiająco: – Zawiadomiliśmy jego żonę.
Jane Rizzoli przypomniała sobie Dianę Korsak i jej nieobecny wzrok, zastanawiając się, czy umysł tej kobiety zarejestrował wiadomość. Być może wpadła w mroczną czeluść jej mózgu jak grosik do bezdennej studni.
Zanim dotarła do izolatki Korsaka, zdołała się uspokoić i odzyskać panowanie nad sobą.