Ultimatum Bournea
Ultimatum Bournea читать книгу онлайн
W Zwi?zku Radzieckim Jason Bourne staje do ostatecznej rozgrywki ze swoim najwi?kszym wrogiem – s?ynnym terroryst? Carlosem – i tajnym mi?dzynarodowym stowarzyszeniem. ?eby przeszkodzi? pot??nej Meduzie w zdobyciu w?adzy nad ?wiatem, raz jeszcze musi zrobi? to, czego mia? nadziej? nie robi? nigdy wi?cej. I zwabi? Carlosa w ?mierteln? pu?apk?, z kt?rej ?ywy wyjdzie tylko jeden z nich…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Pielęgniarka okazała się kimś więcej niż tylko łącznikiem przekazującym polecenia z Argenteuil; anioł miłosierdzia był w rzeczywistości aniołem śmierci, morderczynią kierującą się własnym poczuciem prawa. Skoro tak, to dlaczego on został wysłany tysiące mil od domu, żeby zrobić to, co równie dobrze mógłby uczynić kto inny, i to bez konieczności uciekania się do wymyślnego kamuflażu? Stary bohater francuskiego ruchu oporu, rzeczywiście… To było takie niepotrzebne. A skoro już mowa o wieku, to był tu jeszcze jeden stary człowiek, który wcale nie jest mordercą. Możliwe, że popełniłem straszliwy błąd, pomyślał Jean Pierre Fontaine. Możliwe, że tamten człowiek przybył tu nie po to, by mnie zabić, ale żeby mnie ostrzec!
– Mon Dieu! – wyszeptał Francuz. – Starcy z Paryża, armia Szakala! Zbyt wiele pytań…
Fontaine skierował się zdecydowanym krokiem do pokoju pielęgniarki i zaczął go dokładnie przeszukiwać z wprawą świadczącą o długiej praktyce, choć teraz czynił to z pewnością znacznie wolniej i mniej precyzyjnie niż kiedyś. Walizka, szafa, ubrania, poduszki, materac, toaletka, nocny stolik, biurko… Biurko, a w nim zamknięta na klucz szuflada. Teraz już tylko to miało znaczenie! Jego żona nie żyła, a on pozostał ze zbyt wieloma pytaniami, na które musiał znaleźć odpowiedzi.
Na biurku stała ciężka lampka o podstawce z brązu; chwycił ją, wyszarpując wtyczkę z gniazdka, i rąbnął nią w szufladę. Uderzał tak długo, aż wreszcie rozbił w drzazgi miejsce, w które wchodziła miniaturowa zasuwka. Gwałtownym ruchem wysunął szufladę i zamarł w bezruchu, wpatrując się z przerażeniem, ale bez specjalnego zaskoczenia, w jej zawartość.
W wyłożonym gąbką plastikowym pojemniku leżały dwie identyczne, wypełnione żółtawym płynem strzykawki. Nie musiał znać nazwy specyfiku; istniało zbyt wiele takich, o których nie miał pojęcia, a które mimo to znakomicie spełniłyby swoje zadanie, wprowadzając do żył ofiary płynną śmierć.
Nie musiał także zgadywać, dla kogo były przeznaczone te strzykawki. Cóte a cóte dans le lit. Dwa ciała obok siebie w łóżku. On i jego żona, ostatecznie i na zawsze wyzwoleni. Jakże dokładnie obmyślił wszystko monseigneur! Oto jeden z należących do armii Szakala starców pokonał wszystkie przeszkody i zabezpieczenia, mordując i bezczeszcząc najbliższe osoby śmiertelnego wroga Carlosa, Jasona Bourne'a, ale ostatecznie okazuje się, że Wszystko było kierowane i kontrolowane właśnie przez Carlosa!
Ce n 'est pas le contrat! Ja – tak, ale nie moja żona! Obiecałeś mi!
Pielęgniarka, anioł śmierci! Człowiek znany w Pensjonacie Spokoju jako Jean Pierre Fontaine poszedł najszybciej, jak mógł, do swego pokoju. Musiał się przygotować.
Wielka, srebrna łódź wyścigowa o dwóch potężnych silnikach na przemian to wyskakiwała ponad fale, to wbijała się w nie ostrym dziobem. Stojąc na niskim mostku, John St. Jacques sterował nią wśród niebezpiecznych raf, których położenie usiłował sobie rozpaczliwie przypomnieć, wspomagany światłem silnego reflektora padającym na wzburzoną powierzchnię morza to pięć, to pięćdziesiąt metrów przed dziobem. Bezustannie wydzierał się do wiszącego przy jego ustach mikrofonu, wbrew wszelkiej logice mając nadzieję, że ktoś pojawi się przy radiostacji w pensjonacie.
Ujrzawszy wystające nad wodę wulkaniczne skały, wiedział, że od celu dzielą go już tylko trzy mile. Wyspa Spokoju leżała znacznie bliżej Plymouth niż portu lotniczego Blackburae, a ktoś, kto znał usytuowanie raf i mielizn, mógł dotrzeć do niej łodzią niemal równie szybko, jak hydroplanem, który nadkładał zawsze sporo drogi po to, by móc wylądować na powierzchni morza pod wiejący najczęściej z zachodu wiatr. Johnny nie był pewien, dlaczego akurat teraz o tym myśli zamiast skoncentrować się wyłącznie na prowadzeniu łodzi; chyba po prostu podnosiła go na duchu świadomość, że zrobił wszystko, co mógł w tych okolicznościach. Niech to szlag trafi! Dlaczego zawsze muszą być jakieś przeklęte okoliczności? Boże, musi mu się udać, bo przecież tak wiele zawdzięczał Marie i Davidowi! Chyba nawet więcej temu szaleńcowi, który był jego szwagrem, niż swojej siostrze. Zastanawiał się nieraz, czy Marie na pewno wie, jaki człowiek jest jej mężem.
Zostaw to mnie. Ja się tym zajmę.
Nie mogę, Davidzie. To ja ich zabiłem!
Powiedziałem, zostaw to mnie.
Prosiłem cię o pomoc, nie o to, żebyś mnie zastąpił.
Nie widzisz, że ja jestem tobą? Na twoim miejscu zrobiłbym dokładnie to samo.
Oszalałeś!
Tylko częściowo. Kiedyś nauczę cię, jak zabijać po cichu, w ciemności. Tymczasem rób to, co ci mówią prawnicy.
A jeśli przegrają?
Wyciągnę cię.
W jaki sposób?
Zabijając.
Nie wierzę ci! Jesteś wykształconym człowiekiem, uczonym… Nie chcę ci uwierzyć! Jesteś mężem mojej siostry!
Więc mi nie wierz, Johnny. Zapomnij o wszystkim, co ci powiedziałem, a już szczególnie nie powtarzaj tego swojej siostrze.
To ten drugi człowiek, który jest w tobie, prawda?
Marie bardzo cię kocha.
Nie odpowiedziałeś mi! Jesteś Bourne, prawda? Jesteś Jason Bourne!
Nigdy nie wrócimy do tej rozmowy, Johnny. Rozumiesz mnie?
Nigdy tego nie zrozumiał. Nawet wtedy, gdy Marie i David pomogli mu przezwyciężyć kryzys osobowości, proponując, żeby zaczął nowe życie. Damy ci pieniądze na rozruch, powiedzieli. Zbuduj tam dom, a potem zdecyduj, czy chcesz zostać, czy nie. Jeśli będzie trzeba, pomożemy ci. Dlaczego to zrobili?
– Nie oni, tylko on – Jason Bourne.
Johnny St. Jacques zrozumiał to pewnego ranka, kiedy podniósł słuchawkę stojącego przy basenie aparatu i dowiedział się od pilota z Montserrat, że ktoś wypytywał na lotnisku o kobietę z dwojgiem dzieci.
– Kiedyś nauczę cię, jak zabijać po cichu, w ciemności. Jason Bourne.
Światła! Przez zasłonę deszczu i morskiej piany dostrzegł palące się na brzegu światła. Została mu jeszcze niecała mila!
Deszcz lał bez chwili przerwy, a ostre podmuchy wiatru szarpały wściekle ciałem starego człowieka, kroczącego z wysiłkiem wybetonowaną ścieżką w kierunku willi numer czternaście. Szedł z pochyloną głową, osłaniając twarz lewą ręką, w prawej ściskając pistolet z założonym na lufę długim, cylindrycznym tłumikiem. Trzymał go za plecami tak samo jak wiele lat temu niemieckiego lugera i laski dynamitu; wówczas szedł wzdłuż linii kolejowej, gotów rzucić wszystko w trawę, gdyby w pobliżu pojawił się niemiecki patrol.
Teraz wszyscy byli dla niego szkopami. Zbyt długo służył niewolniczo innym ludziom. Teraz, kiedy jego żona umarła, znowu stanie się panem samego siebie, znowu sam będzie decydował o tym, co jest złe, a co dobre, kierując się wyłącznie własnymi odczuciami… Szakal był złem! Niedawny poddany Carlosa był w stanie zrozumieć, dlaczego tamten chciał śmierci kobiety; było to coś w rodzaju wyrównania rachunku. Ale dzieci? Profanacja ciał? To czyny przeciw Bogu, a przecież już wkrótce miał stanąć wraz ze swoją kobietą przed Jego obliczem. Będą mu potrzebne wszelkie możliwe okoliczności łagodzące.
Musi powstrzymać anioła śmierci! Co ona planuje? Dlaczego mówiła o jakimś pożarze? Właśnie w tej chwili go zobaczył: nagły wybuch płomieni w willi numer czternaście. To było okno sypialni!
Fontaine dotarł do wyłożonej kamiennymi płytami dróżki prowadzącej do drzwi domku, kiedy rozległ się potworny huk i grunt zatrząsł mu się pod nogami. Padł na ziemię, ale natychmiast uniósł się na kolana i wdrapał się po schodkach na oświetloną blaskiem rozkołysanej lampy werandę. Szarpanie i ciągnięcie za klamkę nie przyniosło żadnego rezultatu, więc uniósł pistolet i nacisnął dwukrotnie spust; zamek poszedł w drzazgi. Fontaine dźwignął się na nogi i wpadł do środka.
Zza zamkniętych drzwi głównej sypialni dochodziły przeraźliwe krzyki. Starzec rzucił się w tamtym kierunku, zataczając się z wyczerpania i trzymając pistolet w wyciągniętej przed siebie, drżącej dłoni. Zebrawszy w sobie resztki sił, otworzył kopnięciem drzwi i ujrzał scenę przeniesioną prosto z piekła.
Pielęgniarka usiłowała wepchnąć w płomienie głowę starego człowieka, zaciskając mu na szyi drucianą pętlę.
– Arretez! – wrzasnął Jean Pierre Fontaine. – Assez! Maintenant! Vous etes mort!
Wśród huku szalejących płomieni rozległy się niemal niesłyszalne strzały.
W miarę zbliżania się do płonących na brzegu świateł John St. Jacques darł się coraz głośniej do mikrofonu:
– To ja, Saint Jay! Nie strzelać!
Mimo to na smukłą łódź posypała się ulewa ognia z broni maszynowej. St. Jacques padł płasko na mostek, nie przestając ani na chwilę krzyczeć. – To ja! Zbliżam się do plaży! Nie strzelajcie, do cholery!
– To pan? – odezwał się wreszcie przerażony głos.
– Chcecie dostać następną wypłatę?
– Oczywiście, panie Saint Jay! – Ożyły zainstalowane na plaży głośniki; wydobywający się z nich głos z trudem przedzierał się przez szum wiatru i ryk rozbijających się o brzeg fal. – Wszyscy na plaży wstrzymać ogień! Łódź jest w porządku, mon! To nasz szef, pan Saint Jay!
Łódź wystrzeliła z wody na piasek; ostry dziób pękł z trzaskiem pod wpływem siły uderzenia, silniki zawyły rozpaczliwie, a potem umilkły, gdy łopatki śrub ugrzęzły w piachu. St. Jacques zerwał się z pokładu, do którego przywarł skulony niczym embrion, i wyskoczył na plażę.
– Willa dwadzieścia! – ryknął, pędząc w kierunku kamiennych schodów prowadzących na wysoki brzeg. – Wszyscy za mną!
W chwilę później odniósł wrażenie, jakby otaczający go wszechświat eksplodował nagle, rozpadając się na tysiące kawałków. Strzały! Kilka, jeden za drugim, we wschodniej części niewielkiego osiedla luksusowych domków! Przeskakując po dwa i trzy stopnie, dotarł wreszcie na górę i pognał jak opętany w kierunku willi numer dwadzieścia. Na granicy pola widzenia mignęło mu jakieś zbiegowisko, więc nie zwalniając, odwrócił na chwilę głowę w tamtą stronę. Pokaźna grupa ludzi należących do personelu pensjonatu stała wokół wejścia do willi numer czternaście…! Kto tam mieszkał? Dobry Boże, sędzia!
Z pękającymi płucami i mięśniami napiętymi do granic możliwości St. Jacques dopadł wreszcie domu swojej siostry. Przebiegł przez uchyloną furtkę, całym ciężarem ciała runął na drzwi i wpadł do środka, z krzykiem osunął się na kolana, rozszerzone z rozpaczy i przerażenia oczy wlepił w ścianę po przeciwnej stronie pokoju. Widniał na niej napis wykonany wyraźnymi, ciemnoczerwonymi literami: