Ultimatum Bournea
Ultimatum Bournea читать книгу онлайн
W Zwi?zku Radzieckim Jason Bourne staje do ostatecznej rozgrywki ze swoim najwi?kszym wrogiem – s?ynnym terroryst? Carlosem – i tajnym mi?dzynarodowym stowarzyszeniem. ?eby przeszkodzi? pot??nej Meduzie w zdobyciu w?adzy nad ?wiatem, raz jeszcze musi zrobi? to, czego mia? nadziej? nie robi? nigdy wi?cej. I zwabi? Carlosa w ?mierteln? pu?apk?, z kt?rej ?ywy wyjdzie tylko jeden z nich…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Jeden, ten, o którego chyba ci chodzi, przyleciał z Bostonu…
– Zgadza się!
– …a drugi z Paryża.
– Z Paryża! Jezus, Maria! Starcy z Paryża…!
– O czym ty…
– Szakal! Szakal i jego armia starców!
– Teraz ty zwolnij, Aleks – powiedział cicho Johnny. – Wyjaśnij, o co ci chodzi.
– Nie ma czasu, Johnny. To Carlos ze swoją armią starych ludzi gotowych dla niego umrzeć i zabijać. Nie będzie żadnych obcych na plaży, bo oni już tam są! Czy możesz wrócić na wyspę?
– Muszę! Zawiadomię moich ludzi. Rozprawią się z tymi dwoma śmieciami!
– Pośpiesz się, John!
St. Jacques nacisnął widełki staromodnego aparatu, przytrzymał je przez chwilę, puścił i nakręcił numer Pensjonatu Spokoju.
– Serdecznie przepraszamy – rozległ się w słuchawce głos z taśmy – ale z powodu złych warunków atmosferycznych połączenie nie może być chwilowo zrealizowane. Służby rządowe pracują intensywnie nad przywróceniem łączności. Prosimy zadzwonić później. Życzymy miłego dnia.
John St. Jacques odłożył słuchawkę z taką siłą, że rozpadła się na dwie części.
– Łódź! – ryknął. – Muszę mieć łódź!
– Chyba oszalałeś – zaprotestował zastępca gubernatora. – W taką pogodę?
– Załatw mi łódź, Henry! – wycedził dobitnie St. Jacques, powoli wyciągając z kieszeni pistolet. – Załatw mija, bo jak nie, to zrobię coś, o czym wolę nawet nie myśleć!
– Co ty wyrabiasz?! Nie mogę w to uwierzyć!
– Ja też nie, Henry… Ale mówię to zupełnie serio.
Pielęgniarka przydzielona do opieki nad Jean Pierre Fontainem i jego żoną siedziała przed toaletką, upinając swoje gęste, jasne włosy w ciasny kok, który zmieściłby się pod czarnym czepkiem przeciwdeszczowym. Zerknęła na zegarek, przypomniawszy sobie odbytą przed kilkoma godzinami niezwykłą rozmowę telefoniczną z Argenteuil we Francji.
– Niedaleko ciebie mieszka amerykański prawnik, który każe tytułować się sędzią- mówił wielki człowiek, dla którego nie istniały rzeczy nie możliwe.
– Nie wiem o nikim takim, monseigneur.
– Na pewno tam jest. Nasz bohater skarżył się na jego obecność, a rozmowa z Bostonem potwierdziła, że to na pewno on.
– Czy mam rozumieć, że jest osobą niepożądaną?
– Absolutnie niepożądaną. Pozornie przyjął do wiadomości, że jest moim dłużnikiem, ale wszystko, co robi, świadczy o tym, że postanowił odwdzięczyć mi się zdradą, a zdradzając mnie, zdemaskuje również ciebie.
– Jest już trupem.
– Właśnie o to chodzi. W przeszłości był bardzo użyteczny, lecz ta przeszłość już minęła. Odszukaj go i zabij. Nadaj jego śmierci pozory nieszczęśliwego wypadku… Nie będziemy więcej rozmawiać aż do chwili, kiedy znajdziesz się na Martynice, więc zapytam cię, czy zakończyłaś już przygotowania do ostatniego czynu, jakiego dokonasz w moim imieniu?
– Tak, monseigneur. Obydwa zastrzyki przygotował lekarz ze szpitala w Fort de France. Przesyła ci wyrazy oddania.
– Słusznie. On żyje, w przeciwieństwie do jego kilkunastu pacjentów.
– Nikt nic nie wie o jego poprzednim wcieleniu na Martynice.
– Tak przypuszczam… Zrób im zastrzyki za czterdzieści osiem godzin, kiedy zamieszanie zacznie już wygasać. Kiedy się dowiedzą, że bohater był moim pomysłem – a już ja zatroszczę się o to, żeby się dowiedzieli – kameleon spali się ze wstydu.
– Uczynię wszystko tak, jak sobie życzysz. Czy zjawisz się tu już wkrótce?
– W kulminacyjnym momencie przedstawienia. Wyruszam za godzinę, więc powinienem dotrzeć na Antiguę jutro w południe waszego czasu. Jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z planem, przybędę w samą porę, żeby obserwować rozpacz Jasona Bourne'a, a potem pozostawić mój podpis – kulę w jego gardle. Wtedy Amerykanie dowiedzą się, kto zwyciężył. Adieu.
Pielęgniarka pochyliła na moment głowę niczym pogrążony w ekstazie wyznawca, powtarzający w duchu słowa swego wszechmocnego boga. Już czas, pomyślała, otwierając szufladkę, w której trzymała swoją biżuterię. Wśród przeróżnych błyskotek znajdowała się tam także wysadzana diamentami, sporządzona z kawałka nadzwyczaj mocnego drutu garota, prezent od monseigneura. Jakież to było proste. Bez najmniejszego trudu dowiedziała się, który spośród gości jest sędzią z Bostonu i gdzie mieszka; okazało się, że to chorobliwie chudy, stary mężczyzna zajmujący trzecią willę w tym samym rzędzie co oni. Teraz wszystko zależało od dokładności, bo "nieszczęśliwy wypadek" miał być zaledwie preludium strasznych wydarzeń, jakie za niespełna godzinę nastąpią w willi numer dwadzieścia. Na wypadek awarii elektryczności i uszkodzenia generatora wszystkie domy w Pensjonacie Spokoju były wyposażone w lampy naftowe; nikogo nie zdziwi fakt, że stary, przerażony szalejącym sztormem człowiek zapragnął skorzystać z dodatkowego źródła oświetlenia. Wszyscy będą z pewnością wstrząśnięci nieszczęśliwym wypadkiem, który sprawił, że starzec potknął się i runął górną połową ciała w płonącą kałużę nafty, w wyniku czego jego głowa i kark, przecięty wcześniej cienkim drutem, zamieniły się w bezkształtną masę czarnej, zwęglonej tkanki. Zrób to, szeptały uporczywie głosy rozbrzmiewające w wyobraźni kobiety. Gdyby nie Carlos, zostałabyś w Algierii jako pozbawiony głowy trup.
Zrobi to. Zrobi to zaraz.
Ciągły, jednostajny łoskot uderzającej w dach i okna ulewy i wycie porywistego wiatru przeciął nagle oślepiający zygzak błyskawicy, a w chwilę potem rozległ się ogłuszający huk gromu.
"Jean Pierre Fontaine" szlochał bezgłośnie, klęcząc przy łóżku z twarzą oddaloną zaledwie o centymetry od twarzy żony. Łzy spływały na chłodną skórę jej ramienia. Nie żyła, a obok białej, nieruchomej ręki leżała kartka papieru z jednym tylko zdaniem: Maintenant nous deux sont libres, mon amour.
Obydwoje byli już wolni – ona od straszliwego bólu, on od zobowiązań wobec monseigneura. Nigdy jej nie powiedział, jakiej zażądano od nich zapłaty, ale ona i tak domyślała się, że była to ogromna cena. Wiedział od wielu miesięcy, że żona ma dostęp do lekarstw mogących błyskawicznie zakończyć jej życie, gdyby nie mogła już dłużej wytrzymać. Szukał ich wielokrotnie, lecz nigdy nie udało mu się znaleźć. Teraz wiedział, dlaczego, spoglądając na otwartą puszeczkę z jej ulubionymi cukierkami, które od lat ssała z wielką przyjemnością.
– Ciesz się, mon cher, że to nie kawior ani te drogie narkotyki, w których lubują się bogacze! – powtarzała nieraz z uśmiechem. Istotnie, nie był to kawior, ale coś jeszcze bardziej śmiercionośnego od narkotyku.
Kroki. Pielęgniarka! Wyszła ze swojego pokoju. Nie może zobaczyć jego żony! Fontaine poderwał się z klęczek, otarł oczy najlepiej, jak potrafił, i podszedł do drzwi. Otworzywszy je, zamarł ze zdumienia; pielęgniarka stała metr przed nim z ręką uniesioną do pukania.
– Monsieur…! Przestraszył mnie pan.
– A pani mnie. – Jean Pierre wyślizgnął się z pokoju i natychmiast zamknął za sobą drzwi. – Regine wreszcie zasnęła – szepnął, przykładając palec do ust. – Przez ten okropny sztorm prawie wcale nie zmrużyła oka.
– Zupełnie, jakby Bóg zesłał go nam… zesłał go panu z nieba. Nieraz myślę, że monseigneur ma władzę nad tymi rzeczami.
– Jeśli tak, to na pewno nie mają nic wspólnego z Bogiem. On nie z Niego czerpie swą siłę.
– Lepiej przejdźmy do rzeczy – powiedziała sucho bynajmniej nie rozbawiona pielęgniarka i odeszła od drzwi. – Jest pan gotowy?
– Będę za kilka minut – odparł Fontaine, kierując się do biurka, w którego zamkniętej szufladzie spoczywały jego mordercze narzędzia. Wyjął z kieszeni klucz. – Czy zechce pani przypomnieć mi plan? – poprosił, odwracając się od niej. – W moim wieku łatwo zapomina się szczegóły.
– Owszem. Tym bardziej że zaszła niewielka zmiana.
– Doprawdy? – Stary Francuz uniósł brwi. – Ten wiek nie znosi także nagłych zmian.
– Chodzi tylko o pewne przesunięcie w czasie, może o kwadrans, a może nawet jeszcze mniej.
– W takiej sytuacji kwadrans to prawie tyle samo co wieczność – zauważył Fontaine. Niebo rozdarła kolejna błyskawica, poprzedzając zaledwie
o ułamek sekundy ogłuszający trzask pioruna. – Przy takiej pogodzie niebezpiecznie jest wychodzić na zewnątrz. To było gdzieś blisko.
– Proszę pomyśleć, co czują strażnicy.
– Wróćmy do niewielkiej zmiany, jeśli łaska. Przydałoby się również wyjaśnienie.
– Nie będzie żadnych wyjaśnień. Powiem panu tylko tyle, że to rozkaz z Argenteuil i że pan jest za to odpowiedzialny.
– Sędzia…?
– Może pan sam wyciągnąć wnioski.
– A więc on nie został tu przysłany, żeby…
– Nie będziemy dłużej dyskutować na ten temat. Oto, na czym polega zmiana: zamiast pobiec do strażników pilnujących willi numer dwadzieścia i zażądać od nich pomocy dla pańskiej chorej żony, powiem, że właśnie wracałam z recepcji, gdzie zgłosiłam awarię telefonu, kiedy zobaczyłam ogień w willi numer czternaście, trzeciej, licząc od naszej. Z pewnością wybuchnie wtedy wielkie zamieszanie, które będzie stanowiło dla pana sygnał. Proszę je dobrze wykorzystać. Zlikwiduje pan tych, którzy zostaną przy willi tej kobiety, a potem wejdzie do środka i zrobi to, do czego się pan zobowiązał. Tylko niech pan nie zapomni o tłumiku.
– A więc czekam na ogień i na pani przybycie ze strażnikami do jedenastki.
– Tak jest. Proszę być na werandzie, ale zamknąć drzwi.
– Oczywiście.
– Może będę potrzebowała pięciu minut, a może dwudziestu, ale bez względu na to musi pan czekać.
– Naturalnie… Czy wolno mi zapytać, madame – a może mademoiselle, bo nie widzę nic, co…
– O co chodzi?
– Na co będzie pani potrzebowała tych pięciu lub dwudziestu minut?
– Jest pan głupcem, starcze. Na to, co musi zostać zrobione.
– Oczywiście.
Pielęgniarka owinęła się ciaśniej płaszczem przeciwdeszczowym, zawiązała pasek i ruszyła do drzwi.
– Proszę się przygotować i wyjść za trzy minuty – poleciła.
– Dobrze.
W chwili gdy nacisnęła klamkę, pchnięte podmuchem wiatru drzwi otworzyły się na oścież. Kobieta wyszła w ulewny deszcz i zamknęła je starannie za sobą. Stary mężczyzna stał niczym posąg, oszołomiony i zdumiony, usiłując zrozumieć to, co przekraczało jego zdolności pojmowania. Wydarzenia następowały zbyt szybko po sobie, zatarte dodatkowo bólem po utracie żony. Nie było czasu na rozpacz ani na uczucia… Trzeba myśleć, i to szybko. Zdarzenie goniło zdarzenie, ujawniając pytania, na które musiała znaleźć się odpowiedź, choćby po to, żeby to wszystko miało jakiś sens – żeby samo Montserrat miało jakikolwiek sens!