Przybi? Pi?tk?
Przybi? Pi?tk? читать книгу онлайн
Co czeka Stephanie?- wuj Fred znikn?? bez ?ladu- w torbie na ?mieci znajduje si? cia?o- po mie?cie goni j? paskudny bukmacher- babcia Mazurowa chce pos?u?y? si? paralizatorem- Stephanie mo?e korzysta? z wozu tylko przez czterdzie?ci osiem godzin- dwaj m??czy?ni pr?buj? zaci?gn?? j? do ???ka- nie ma odpowiedniej kiecki na mafijne wesele- jest jeszcze ma?y w?ciek?y cz?owieczek, kt?ry nie chce wynie?? si? z jej mieszkania…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dlaczego jej nienawidzisz?
Przyłapałam ją, jak pieprzyła się z moim mężem, który jest teraz moim eks-mężem, na moim własnym stole. Wybrażasz to sobie? Na moim stole jadalnym.
Jezu – powiedział Briggs. – I ona też jest łowczynią nagród?
Pracowała najpierw w salonie piękności, ale teraz pracuje u Yinniego.
Masz pecha.
Owszem. No to jak? Wpuścisz mni amp; do mieszkania? Nie będzie tak źle. Daję słowo.
Żartujesz? Nie dam się złapać takiej frajerce. Jak by to wyglądało?
Klik. Rozłączył się.
Frajerce? Czy dobrze usłyszałam? Frajerce? Okay, koniec rozmowy. Koniec z miłą osobą. Koniec z pertraktacjami. Drań idzie do paki.
Otwórz te drzwi! – wrzasnęłam. – Otwórz te cholerne drzwi!
Jakaś kobieta wyjrzała z mieszkania po drugiej stronie korytarza.
Jeśli się nie uspokoicie, wezwę policję. Nie tolerujemy tu takich wybryków.
Odwróciłam się i popatrzyłam na nią.
O Boże – rzuciła tylko i zniknęła czym prędzej. Poczęstowałam drzwi do mieszkania Briggsa dwoma kopniakami i walnęłam w nie pięścią.
Wychodzisz?
Frajerka – rzucił przez drzwi. – Jesteś tylko durną frajerką. Nie zmusisz mnie do niczego, na co nie miałbym ochoty.
Wyciągnęłam z torebki broń i wypaliłam w zamek. Pocisk odbił się rykoszetem od metalu i utkwił we framudze. Chryste. Briggs miał rację. Byłam pieprzoną frajerką. Nie wiedziałam nawet, jak rozwalić zamek.
Zbiegłam na dół do buicka i wyjęłam z bagażnika łyżkę do kół. Pognałam z powrotem na górę i zaczęłam walić nią w drzwi. Zrobiłam w drewnie kilka dziur, ale to wszystko. Wyważanie drzwi za pomocą tego łomu mogło trochę potrwać. Czoło miałam zroszone potem, T-shirt lepił mi się do piersi. Na drugim końcu korytarza zebrał się mały tłumek gapiów.
Trzeba wsadzić łyżkę między drzwi a framugę – doradził starszy mężczyzna. – Wepchnąć klinem.
Zamknij się, Harry – skarciła go jakaś kobieta. -Przecież widać, że to wariatka. Nie zachęcaj jej.
Chciałem tylko pomóc – bronił się Harry.
Poszłam za jego radą i wepchnęłam łom między drzwi a framugę, po czym naparłam całym ciałem. Od framugi oderwał się duży kawał drewna, puściły też metalowe części zamka.
Widzi pani? – odezwał się zadowolony Harry. -A nie mówiłem?
Wypatroszyłam jeszcze trochę drewna z framugi w okolicy zamka. Próbowałam właśnie wyszarpnąć łyżkę, kiedy Briggs uchylił drzwi i spojrzał na mnie.
Zwariowałaś? Nie możesz rozwalać komuś drzwi.
Tak? No to patrz – rzuciłam i wepchnęłam łom na wysokości Briggsa, po czym oparłam się na stalowym drągu całym ciężarem ciała. Łańcuch wyskoczył z mocowania i drzwi otworzyły się na oścież.
Nie zbliżaj się! – wrzasnął. – Jestem uzbrojony.
Żarty sobie robisz? Masz w ręku widelec.
Tak, ale to stalowy widelec. I do tego ostry. Mógłbym wydłubać ci nim oko.
Nigdy w życiu, karzełku.
Nienawidzę cię – wyznał Briggs. – Rujnujesz mi życie.
Z oddali dobiegło zawodzenie syren. Wspaniale. Tego było mi trzeba… policji. Może należałoby wezwać i straż pożarną. I jeszcze hycla. Do licha, przydałoby się też kilku ludzi z prasy. Nie zaaresztujesz mnie – oświadczył Briggs. – Nie jestem gotowy.
Rzucił się na mnie z widelcem. Odskoczyłam, a widelec rozerwał mi dżinsy.
Hej! – zawołałam. – To prawie nowe spodnie. Znów ruszył do ataku, wrzeszcząc:
Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!
Tym razem wytrąciłam mu widelec z ręki, a on wpadł na mały stolik, przewracając go i tłukąc przy okazji lampę.
Moja lampa! – darł się. – Zobacz, co zrobiłaś z moją lampą!
Opuścił głowę i zaszarżował na mnie jak byk. Odskoczyłam w bok, on zaś walnął łbem w biblioteczkę. Posypały się książki i bibeloty, roztrzaskując się na lśniącej drewnianej podłodze.
Przestań – poprosiłam. – Demolujesz sobie mieszkanie. Opanuj się.
Zaraz opanuję ciebie – warknął i rzucił się do przodu, zakładając mi chwyt w okolicy kolan.
Runęliśmy oboje na podłogę. Miałam nad nim przewagę ponad trzydziestu kilogramów, ale Briggs zachowywał się jak w amoku, nie mogłam więc go przydusić. Tarzaliśmy się wkoło, sczepieni ze sobą, przeklinając i dysząc. Wyśliznął mi się z rąk i ruszył do drzwi. Pognałam za nim na czworakach i u szczytu schodów chwyciłam go za kostkę. Wrzasnął i runął do przodu, po czym oboje polecieliśmy na łeb, na szyję w dół, na niższy podest, gdzie znów sczepiliśmy się w uścisku. Było trochę drapania, szarpania za włosy, kilka prób wydłubania oczu. Trzymałam go za koszulę, kiedy znów straciliśmy równowagę i runęliśmy z drugiej kondygnacji schodów.
Zatrzymałam się dopiero w holu. Leżałam na plecach, chwytając spazmatycznie powietrze. Briggs tkwił pode mną, zupełnie oszołomiony. Zamrugałam, by odzyskać ostrość widzenia, i wtedy ujrzałam dwóch gliniarzy. Patrzyli na mnie z góry i uśmiechali się.
Jednym z nich był Carl Costanza. Chodziłam z nim do szkoły, przyjaźniliśmy się przez jakiś czas… w specyficznym tego słowa znaczeniu.
Słyszałem, że lubisz być górą- odezwał się. – Ale czy to nie lekka przesada?
Briggs zaczął się wić pode mną.
Zleź ze mnie. Nie mogę oddychać.
Nie zasługuje na to, by oddychać – oświadczyłam policjantom. – Rozdarł mi lewisy.
Masz rację – przyznał Carl, podnosząc mnie z Brigg-sa. – To ciężka zbrodnia.
Rozpoznałam w drugim gliniarzu partnera Costanzy. Nazywał się Eddie jakiś tam. Wszyscy mówili na niego Duży Pies.
Jezu – odezwał się, z trudem powstrzymując śmiech. -
Coś ty zrobiła z tym biednym karzełkiem? Wygląda na to, żeś mu zdrowo dołożyła.
Briggs stał już na chwiejnych nogach. Koszula wysunęła mu się ze spodni, nie miał jednego buta. Lewe oko zaczęło puchnąć i sinieć, z nosa leciała krew.
Nic nie zrobiłam! – krzyknęłam. – Próbowałam go tylko zatrzymać, a on dostał szału.
Zgadza się – potwierdził ze szczytu schodów Harry. -Wszystko widziałem. Ten mały gość sam się omal nie wykończył. A ta pani ledwie tknęła go palcem. Pomijając oczywiście te zapasy na schodach.
Carl popatrzył na kajdanki, które Briggs wciąż miał zapięte na nadgarstku.
Twoje bransoletki? – spytał. Przytaknęłam.
Należy skuwać obie dłonie.
Bardzo zabawne.
Masz nakaz zatrzymania?
Jest na górze, w mojej torbie. Ruszyliśmy po schodach na piętro, podczas gdy Duży Pies zajął się Briggsem.
O w mordę – rzekł z uznaniem Costanza, kiedy stanęliśmy przed drzwiami Briggsa. – Ty to zrobiłaś?
Nie chciał mnie wpuścić.
Hej, Duży Pies! – zawołał Costanza. – Zamknij tego małego gościa w wozie i przyjdź tu na górę. Musisz to zobaczyć.
Wręczyłam policjantowi dokumenty Briggsa.
Może dałoby się to wszystko jakoś wyciszyć…
O w mordę – rzekł z uznaniem Duży Pies, kiedy zobaczył drzwi.
Steph to zrobiła – wyjaśnił z dumą Costanza. Duży Pies poklepał mnie po ramieniu.
Nie bez powodu nazywają cię łowczynią nagród z piekła rodem.
Wygląda na to, że wszystko w porządku – zwrócił się do mnie Costanza. – Gratuluję. Złapałaś krasnoludka. Duży Pies obejrzał dokładnie drzwi.
Wiesz, że tu jest pocisk? Costanza popatrzył na mnie.
Nie miałam klucza… Zakrył sobie uszy dłońmi.
Nie chcę tego słyszeć – powiedział.
Pokuśtykałam do mieszkania Briggsa, znalazłam wiszące na kołku w kuchni klucze i zamknęłam drzwi. Potem zabrałam but, który leżał na podeście, oddałam go razem z kluczami Briggsowi, a Carlowi powiedziałam, że pojadę za nimi.
Kiedy wróciłam do buicka, czekał już na mnie Mokry.
No, no – powiedział. – Dołożyłaś temu karzełkowi. Kto to, u licha, był, pomiot szatana?
Komputerowiec, aresztowali go za posiadanie broni. Nie jest taki zły w gruncie rzeczy.
Rany, wolałbym nie widzieć, co robisz z gościem, którego nie lubisz.
Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? I dlaczego nie było cię na parkingu, jak cię potrzebowałam?
Złapałem cię dopiero pod biurem. Zaspałem rano, więc zacząłem od twoich tradycyjnych terenów, no i miałem szczęście. Co nowego w sprawie Freda?
Nie znalazłam go.
Ale się nie poddajesz, prawda?
Nie, nie poddaję się. Słuchaj, czas na mnie. Muszę dostać pokwitowanie za łebka.
Nie jedź zbyt szybko. Coś nie tak z moim wałem. Stuka powyżej sześćdziesiątki.
Patrzyłam, jak idzie do swojego samochodu. Chyba już wiedziałam, czym się zajmuje i że nie jest to bukmacher-stwo. Nie rozumiałam tylko, dlaczego za mną łazi.
Costanza i Duży Pies wprowadzili Briggsa tylnym wejściem i postawili przed obliczem porucznika.
Do diabła, Stephanie – uśmiechnął się. – Coś ty zrobiła z tym małym nieszczęśnikiem? Wkurzona dziś jesteś czy jak?
Korytarzem przechodził akurat znajomy gliniarz.
Masz szczęście – zwrócił się do Briggsa. – Zazwyczaj wysadza ludzi w powietrze.
Briggs nie potraktował tej uwagi z poczuciem humoru.
Zostałem wrobiony – oświadczył.
Wzięłam pokwitowanie za Briggsa, a potem udałam się na piętro, do wydziału przestępstw kryminalnych, i dożyłam zeznanie w sprawie strzelaniny przy Sloane Street. Zadzwoniłam też do Yinniego i powiedziałam mu, że ściągnęłam Briggsa, więc Ameryka może tej nocy spać spokojnie. Następnie pojechałam do RGC, wciąż mając Mokrego na ogonie.
Było trochę po trzeciej, kiedy dotarłam na Water Street. Wraz z późną godziną nadciągnęły chmury, gęste i niskie, o kolorze i konsystencji smalcu. Czułam niemal, jak napierają na dach buicka, przeszkadzają mi jechać, blokują zwoje mózgowe. Jechałam jakby odruchowo, przeskakując myślami od wuja Freda do Morellego, od Morellego do Charlie Chana. Ten to miał życie. Znał odpowiedź na każde pieprzone pytanie.
Dwie przecznice przed RGC ocknęłam się z otępienia. Coś tam się działo. Przed siedzibą firmy dostrzegłam gliniarzy. Całe mnóstwo. Stał też wóz służbowy koronera, a to nie był dobry znak. Zaparkowałam w pewnej odległości i resztę drogi pokonałam na piechotę. Mokry ciągnął się za mną jak wierny pies. Szukałam w tłumie jakiejś znajomej twarzy. Bez powodzenia. Z boku stała mała grupka pracowników w kombinezonach firmowych. Pewnie właśnie przyjechali ze śmieciami.
Co się dzieje? – spytałam jednego z nich.