-->

C.K. Dezerterzy

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу C.K. Dezerterzy, Sejda Kazimierz-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
C.K. Dezerterzy
Название: C.K. Dezerterzy
Автор: Sejda Kazimierz
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 141
Читать онлайн

C.K. Dezerterzy читать книгу онлайн

C.K. Dezerterzy - читать бесплатно онлайн , автор Sejda Kazimierz

Pe?na dramatyzmu opowie?? o losach ?o?nierzy wcielonych przymusowo do armii austriackiej w latach pierwszej wojny ?wiatowej oparta jest na osobistych prze?yciach autora. Po raz pierwszy opublikowana w 1937 roku, prze?ywa obecnie prawdziwy renesans popularno?ci, wywo?any zapewne filmem, kt?ry cieszy? si? niema?? frekwencj?.

Pi?ciu dezerter?w z c.k. armii, kt?rym przewodzi Polak, przez d?u?szy czas wymyka si? ob?awom, stosuj?c przer??ne fortele, aby zachowa? ?ycie. Pod warstw? anegdotyczn? kryj? si? g??bsze problemy moralne, tak wi?c powie?? Sejdy odznacza si? walorami nie tylko historyczno-poznawczymi.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 42 43 44 45 46 47 48 49 50 ... 64 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

KATASTROFA

Graz był najjaskrawszym przykładem stosunków panujących w monarchii austro-węgierskiej w ostatnim roku wojny. Kiedyś stawiany na równi z Innsbruckiem, “miastem emerytów”, spokojny ośrodek mieszczańskiego życia, płynącego leniwie i bez burz, konserwatywny i szanujący tradycje, dziś zamienił się w gniazdo nędzy. Wygłodzony był doszczętnie. Miasto zapełniali wojskowi, przeważnie ranni i rekonwalescenci, którzy z laskami w rękach łazili po ulicach i otwarcie prosili przechodniów o papierosy lub wchodzili do lokali publicznych, a częściej jeszcze do mieszkań prywatnych i żebrali o chleb.

Mieszkańcy, obdzielani skąpo produktami żywnościowymi na kartki, sami nie mieli co do ust włożyć i wchodzili w kombinacje z podoficerami “prowiantowymi różnych szpitali, od których odkupywali po wysokich cenach to samo, czym dzielili się z głodnymi żołnierzami. Ustępowali im te same porcje, które należały się im ustawowo. Takie stosunki panowały zresztą w całym hinterlandzie.

Gdzieś na kilku frontach odbywały się nie znane w dziejach świata rzezie, narody krwawiły się w walkach o obce im cele, wyrastały lasy drewnianych krzyży, pod którymi spoczywały porozrywane szczątki żołnierzy skazanej na zagładę monarchii, a na tyłach panowała orgia ucisku, kradzieży i łupiestwa. Istny sabat złodziejski, nieokiełzany i nie powstrzymany, ogarniał wszystko. Władze były skorumpowane od szczytu do podstaw, karność stała się pustym dźwiękiem i tylowiekowa praca dynastii habsburskiej nad scementowaniem zagrabionych kiedyś obszarów okazała się fikcją.

Orędzia ostatniego cesarza, zaczynające się sakramentalnym An meine treue Völker (Do moich wiernych ludów), wywoływały kpiny i pogardę. “Wierne ludy” przestały już wierzyć nawet orędziom cesarskim, nauczono się tej niewiary na komunikatach wojennych i kłamliwej prasie propagandowej. Wszystko gniło i zapadało się w otchłań.

Szczęśliwie “zadekowani” na tyłach dowódcy i komendanci mieli na oku tylko jeden cel – kraść. Niejeden ostentacyjnie obnosił przypiętą do munduru szpilkę z napisem “Boże, ukarz Anglię”, a jednocześnie okrężną drogą lokował swoje kapitały w bankach angielskich.

Długie “ogonki” kobiet wystających pod sklepami żywnościowymi już od wieczora, aby po całonocnej męce móc kupić funt mąki, były najtragiczniejszym obrazem wyczerpania wojną. Wiara w zwycięstwo trwała tylko w tych sferach wyższych, które nie stykały się z tymi obrazami. Lud już nie wierzył. Z wynędzniałych twarzy urlopowanych z frontu do kraju żołnierzy czytało się wyraźnie wynik czteroletnich zmagań, zawierający się w jednym słowie: przegrana.

Kania już na dworcu w Grazu stracił humor, kiedy mu oznajmiono, że w bufecie, poza piwem i winem oraz podejrzaną herbatą, słodzoną sacharyną, nie można nic kupić do zjedzenia i wypicia. Pozostawił towarzyszy w jakiejś mleczarni obok dworca, gdzie po wielkich trudach nakłonili właścicielkę do poczynienia starań w kierunku zdobycia chleba na śniadanie, i poszedł do miasta, aby, jak mówił, zebrać informacje i poszukać jakiejś “meliny”, gdzie by można było zamieszkać. W jednej z restauracji, zapełnionej żołnierzami, zaczepił rannego w nogę bladego cugsfirera i wdał się z nim w rozmową przy piwie. Cugsfirer opowiedział mu rzeczy, które wpłynęły na niego deprymująco.

– Jeżeli pan ma pieniądze, to owszem, nie będzie pan cierpiał głodu, ale bez pieniędzy – klapa.

Kania obdarzył rannego cugsfirera papierosami i powrócił do towarzyszy.

– Aleśmy trafili, przyjaciele! Nie trzeba było nam w ogóle ruszać się z Węgier. Tu jest pustynia głodu i nędzy.

– Nie bardzo głodna ta pustynia, kiedy mogłem kupić kilka konserw wołowych – zauważył Haber. – Za forsę wszystko dostaniesz. Wyszedłem kupić gazetę i spotkałem jednego Żydka, uciekiniera z Galicji. Mówił mi, że można mieć wszystko.

– A skąd brać tę forsę?

– Ile jeszcze mamy?

Kania włożył rękę w tylną kieszeń spodni i zmartwiał. Zmiana na jego twarzy nie uszła uwadze towarzyszy.

– Co się stało?

Siedział wpatrzony w Szökölöna, jak sparaliżowany.

– Nie mam portfela – odpowiedział po chwili, jakby krztusząc się.

Ze wszystkich kieszeni kurtki i spodni wykładał na stół papiery, ale nie znalazł między nimi zguby. Cios był rzeczywiście dotkliwy. Patrzyli na to i zasypali go pytaniami. Kania ponuro zaklął.

– Wyciągnęli mi z kieszeni. Przypominam sobie teraz. Pewno tam, gdzie piłem piwo. Pełno było różnych łazików i kiedy stałem przy bufecie, któryś z nich okradł mnie.

– I nic nie czułeś?

– Żebym czuł, bałwanie, to nie wyciągnęliby mi. Najgorsze, że nie ma dokumentu.

Zaczęli się naradzać nad niespodzianie wynikłą sytuacją. A była ona rzeczywiście ciężka i groźna. Każda chwila mogła przynieść katastrofę. Pierwsza kontrola mogła ich od razu pogrążyć w niedolę, z której było jedno tylko wyjście – pod słupek.

– Wracamy na dworzec – zdecydował po namyśle Kania.

– Po co?

– Wciśniemy się w jaki kąt, a potem może się co wykombinuje. Pęta się tutaj tylu żandarmów, jak nigdzie, a w tłumie łatwiej jest zwiać i schować się.

Aby uniknąć niepożądanej zaczepki snujących się patroli i żandarmów, po raz pierwszy od czasu ucieczki z aresztu szli środkiem ulicy pod dowództwem Kani, który ze srogą miną maszerował na czele.

Ich dziarskie postawy i nowe umundurowanie robiły wrażenie i niejeden młodszy stopniem żandarm salutował z szacunkiem, od którego dawno już odwykł. Nikomu nie mogłoby przyjść do głowy, że udekorowany feldfebel wraz z marsowym patrolem – to czterej dezerterzy i zbiegły jeniec wojenny.

Na dworcu weszli w kąt ukryty za olbrzymią sztuczną palmą w poczekalni trzeciej klasy. Zakryci gałęziami tego “egzotycznego” drzewa, rozłożyli się obozem. Kania i Baldini, kierowani jedną myślą, poszli do ustępu dla szeregowych. Uważnie oglądali stereotypowe rysunki, między którymi było wiele bardzo pożytecznych informacji. Wszystkie, dawne i świeże, z datami i bez dat, zgodnie dawały przede wszystkim ostrzeżenia przed dłuższym pobytem w Grazu. Informacja ta dobiła Kanię. Zgodność ta miała ugruntowane przyczyny w regularnym kontrolowaniu dokumentów na dworcu oraz w mnogości żandarmerii i policji wojskowej w mieście.

Z innych napisów dowiedzieli się, że kontrola dokumentów na dworcu odbywa się dwa razy dziennie: rano i wieczorem, około szóstej. Sprytni dezerterzy unikali jej w ten sposób, że w krytycznym czasie wychodzili poza obręb zabudowań stacyjnych i wracali dopiero wtedy, kiedy niebezpieczeństwo już minęło. Poza tym odczytali różne napisy i wierszyki, takie same jak w Budapeszcie, ozdabiające zresztą ściany latryn wojskowych na całym terytorium monarchii i obszarów okupowanych.

– Jesteśmy więc już po kontroli porannej i mamy spokój do szóstej.

Nieszczęścia zawsze chodzą w parze, ale na naszych bohaterów zwaliło się do razu kilka ich par. W dniu przyjazdu do Grazu panowała dżdżysta pogoda i nasunęła się konieczność zaopatrzenia się w płaszcze, ponieważ wszyscy żołnierze garnizonu paradowali już w zimowym umundurowaniu. To do reszty zepsuło im humor. Kiedy powrócili do poczekalni i weszli do swego “gniazdka”, Kania wyciągnął się na podłodze i polecił wszystkim spać na zmianę.

– Przede wszystkim trzeba się wyspać, a potem, ze świeżym umysłem, obmyślimy coś.

Szökölön i Haber zgłosili chęć do pierwszego dyżuru i usiedli przy pozostałych z gazetami w dłoniach. Olbrzymia poczekalnia była zatłoczona szarymi mundurami podobnie jak na wszystkich innych stacjach, brudna i pełna dymu z papierosów i fajek, w których skwierczały rozmaite ingrediencje, mało mające pokrewieństwa z prawdziwym tytoniem.

Jeden z pętających się żołnierzy, starszy wiekiem landszturmista, kilka razy zajrzał do obozowiska za palmą i w końcu podszedł.

– Macie pieniądze, koledzy? Szökölön i Haber oderwali się od gazet.

– Albo co?

Żołnierz przykucnął obok nich na podłodze.

– Tu jest jeden taki, co ma na sprzedaż rum.

– Dużo ma tego?

– Dwa litry.

– A ile chce?

– Pięćdziesiąt koron.

Szökölön odwiązał plecak i wyjął z niego manierkę wygraną od feldfebla.

– Powąchaj – podsunął landszturmiście pod nos – ładnie pachnie, co? Oficerski, a kosztował mnie sześć koron. Po tej cenie mogę kupić.

– Pójdę się zapytać, a dasz mi łyknąć?

– Najpierw interes. Jak kupimy, to pogadamy. Żołnierz wyprosił od Szökölöna papierosa i odszedł. Niebawem wrócił z jakimś nie mniej wiekowym towarzyszem.

– Niemcy?

– Nie! Japończycy – odrzekł Szökölön. – Robi ci to jaką różnicę?

Przybyły szybko omiótł wzrokiem twarze śpiących, mundury, plecaki, po czym przykucnąwszy wydobył z kieszeni płaszcza manierki.

Szökölön wyjął z kieszeni pugilares i położył go obok siebie,

– Daj no, bracie, najpierw skosztować.

– Najwyżej powąchać – zastrzegł się właściciel manierek – jakby tak wszyscy chcieli kosztować, zostałbym się z pustymi blachami.

– A ja, bracie inaczej nie kupię – oświadczył Szökölön. – nieraz kupiłem już rum oficerski prosto ze studni. A może tam jest benzyna? Albo atrament? Diabli was wiedzą, coście za jedni.

– On jest z tutejszej stacji odżywczej – objaśnił pośrednik – kucharz.

– Tym bardziej chcę skosztować. Najwięksi złodzieje to kucharze ze stacji odżywczych. Dasz skosztować? Jeśli nie, idźcie do diabła i nie zawracajcie głowy.

Kucharz po krótkim wahaniu nalał odrobinę rumu w wyjęty z kieszeni kubek i podał go Szökölönowi.

– Rzeczywiście rum – orzekł ten po wypiciu. – Bierz forsę!

Kucharz dał pośrednikowi dwie korony i odszedł. Szökölön poczęstował starego landszturmistę łykiem rumu.

– A może wam jeszcze co potrzeba?

– Ty co? Masz tu jakie biuro handlowe?

– Jestem z oddziału wartowniczego na dworcu. Mam różne znajomości i mogę niejeden interes przeprowadzić.

– Jeżeliś taki przemysłowiec, dlaczego żebrzesz? Żołnierz podrapał się po siwiejącym podbródku.

– Oszczędzam, bracie, mam dużą rodzinę w kraju.

Z dalszej rozmowy okazało się, że każdą wolną po służbie chwilę spędza na dworcu, gdzie trudni się intratnym pośrednictwem w różnych transakcjach. Znał złodziejstwa wszystkich magazynierów wojskowych i feldfebli rachunkowych, a nawet oficerów gospodarczych garnizonu, i oferował na sprzedaż wszystko, począwszy od produktów żywnościowych, a skończywszy na oponach samochodowych.

1 ... 42 43 44 45 46 47 48 49 50 ... 64 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название