-->

C.K. Dezerterzy

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу C.K. Dezerterzy, Sejda Kazimierz-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
C.K. Dezerterzy
Название: C.K. Dezerterzy
Автор: Sejda Kazimierz
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 141
Читать онлайн

C.K. Dezerterzy читать книгу онлайн

C.K. Dezerterzy - читать бесплатно онлайн , автор Sejda Kazimierz

Pe?na dramatyzmu opowie?? o losach ?o?nierzy wcielonych przymusowo do armii austriackiej w latach pierwszej wojny ?wiatowej oparta jest na osobistych prze?yciach autora. Po raz pierwszy opublikowana w 1937 roku, prze?ywa obecnie prawdziwy renesans popularno?ci, wywo?any zapewne filmem, kt?ry cieszy? si? niema?? frekwencj?.

Pi?ciu dezerter?w z c.k. armii, kt?rym przewodzi Polak, przez d?u?szy czas wymyka si? ob?awom, stosuj?c przer??ne fortele, aby zachowa? ?ycie. Pod warstw? anegdotyczn? kryj? si? g??bsze problemy moralne, tak wi?c powie?? Sejdy odznacza si? walorami nie tylko historyczno-poznawczymi.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 64 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Diabeł we bdie wstąbpił.

– Teraz trzeba cichutko wiać z tego Budapesztu, żeby nas nie capnęli – rzeczowo przerwał dyskurs Hładun – licho nie śpi.

Na wyjazd zgodzili się wszyscy i po krótkiej rozmowie ustalono sposób przedostania się na dworzec. Najpierw Kania miał pójść ostemplować dokument podróży i czekać przed dworcem na kolejne przybycie towarzyszy, których pojedynczo postanowił gromadzić obok jednej z kas biletowych, gdzie zwykle panował największy tłok. W rozgardiaszu dworcowym łatwo byłoby ujść pogoni w wypadku jakiegoś nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Uspokojeni, spakowali plecaki. Kania zapłacił rachunek i poszedł na dworzec z zamiarem zrobienia małego wywiadu, ponieważ Haber usilnie na to nalegał. Notatka w gazecie, w której zaznaczono, że żandarmeria jest na tropie napastnika dzięki szczegółowemu rysopisowi, przyprawiła go omal że nie o histerię. Obawy Habera, jak się okazało, nie miały żadnych podstaw. Ani na dworcu, ani na ulicach Kania nie zauważył niczego, co by potwierdzało wzmiankę w dzienniku, która była najwidoczniej oparta na własnych domysłach reportera. W schwytanie napastnika nie wierzył ani sam major, ani żandarmeria, która otrzymała rozkaz szukania go. Było to w tak dużym mieście niewykonalne, toteż żandarmeria, nie mając żadnych innych danych oprócz tych, że poszukiwany ma czarne wąsy, od razu zrezygnowała z jakiejkolwiek akcji. Jakżeż takiego znaleźć, skoro w Budapeszcie co drugi człowiek ozdobiony jest wąsami i to wyłącznie czarnymi? Po powrocie do hotelu Kania nic nie wspomniał o swoich spostrzeżeniach.

Wieczorem wyszedł i pojechał na dworzec. Przeszedł się kilka razy przez zatłoczone poczekalnie, po czym stanął obok wejścia w oczekiwaniu na Baldiniego i Hładuna. Po kwadransie, jak to było umówione, obaj wysiedli z tramwaju. Kania upatrzył sobie uprzednio ostatnią kasę pod boczną ścianą hali dworcowej i zaprowadził ich tam.

– Tu sobie trochę posiedzimy i zorientujemy się, gdzie mamy jechać.

– A może lepiej zatrzymać się jeszcze na kilka dni? – zapytał Baldini. – Nie zauważyłem wcale, żeby żandarmi po drodze zatrzymywali żołnierzy; zdaje mi się, że strach ma wielkie oczy. Nie mają nic innego do roboty, tylko szukać naszego moczymordy?

– Myślisz, że tego nie wiedziałem? – odpowiedział Kania. – Nie mówiłem o tym, żeby się jeszcze więcej nie rozzuchwalił, boby teraz co drugiemu majorowi łopatkę wykręcał. Niech się trochę boi i niech sobie odpocznie po tym piciu. Wyjdzie mu to na zdrowie. Mówię prawdę, jest to jedyna dla niego kara.

Zawsze przewidujący Kania tym razem omylił się. O ile bowiem Szökölön czuł respekt dla niego, o tyle dla Habera nie miał absolutnie żadnego uznania.

Kiedy przyszedł na nich czas opuszczenia hotelu, Haber założył plecak na ramiona, wziął karabin w rękę i kiwnął głową w stronę leżącego na łóżku Szökölöna.

– Auf! Czas na nas!

– Ja die idę.

Haber wytrzeszczył oczy.

– Bówię, że die idę.

– Zwariowałeś?

– Die zwariowałeb, ale boge pójść pod warudkieb, że bi dasz łykdoć szkladeczkę wida.

Haber patrzył na niego takim wzrokiem, jak pies patrzy na jeża.

– Wariat! Nic innego, tylko zwariował! Skąd ja ci wezmę wina? Akurat teraz ci się zachciało pić, kiedy każda minuta jest droga i chodzi po prostu o śmierć i życie. Nie zawracaj głowy i chodź! Prędzej!

Szökölön założył nogę na nogę i kręcił palcami młynka na brzuchu.

– Jak wipije wido, to wstade… idaczej die. Haberowi pot wystąpił na czoło.

– Słuchaj, Lajos! Po co mnie denerwujesz? Pojedziemy na dworzec i tam sobie wypijemy, ale teraz prędzej wstań, ubierz się i wychodzimy. A może żandarmi już mają twój adres? Zastanów się trochę.

– Bez wida nie ruszab sie. Haber spojrzał na zegarek.

– Chodź, mówię ci, bo pójdę sam.

– Bożesz iść. Jak przyjdą po bdie żaddarbi, to powieb, że jesteście da dworcu… aha! Haber załamał ręce.

– Co ja ci złego zrobiłem, powiedz, Lajos? Czy ja ci broniłem kiedy pić? Ale słyszałeś sam, co Kania mówił, nie? To po co mnie mordujesz? Chodź!

– Dasz wypić, to pójdę.

Haber przez chwilę stał niezdecydowany na środku pokoju, potem prędko odstawił karabin i zdjął plecak.

– Ubierz się! Lecę po wino, świnio jedna! I nie myśl, że ci to będzie darowane. Kania ma ciężką rękę, zobaczysz! Szökölön z zadowoleniem cmoknął.

– Die trać czasu, tylko przydoś wido.

Kiedy Haber wybiegł i trzasnął drzwiami, wstał z łóżka, spakował swój plecak i założył pas, potem przejrzał się w lustrze i z niezadowoleniem pokręcił głową. Wkrótce rozległo się gorączkowe bębnienie w drzwi.

– Wpuść mnie, bydlaku!

Haber wyjął z przepaścistej kieszeni płaszcza pękatą butelkę i szybko ją odkorkował. Napełnił szklankę i podał ją Szökölönowi.

– Chlaj!

– Dlaczego białe? Wiesz, że ja lubię czerwone.

– Zabrakło, pij już nareszcie!

Szökölön odwinął bandaże, zasłaniające mu usta, i jednym haustem wypił z połowę szklanki.

– Lura.

– Nie mogłem dostać szampana na dole – odpowiedział Haber, nakładając plecak i patrząc nienawistnie na napełniającego drugą szklankę Szökölöna. Ten widocznie miał czas. Powoli pił wino i wzdychał.

– Dokończ prędzej, do diabła! Nie będę przy tobie stał do rana! A może bym ja tak miał prawo do szklaneczki wina? Nie uważasz? Należy mi się za drogę… nie mówiąc o tym, że mnie kosztuje pięć koron.

– Masz pieniądze z powrotem i możesz sobie golnąć. Nie jestem świnia, jak wy.

Pod wpływem wina stał się weselszy i wspaniałomyślny. Haber wypił duszkiem napełnioną szklankę i odsapnął.

– Fertig! Idziemy! Tylko sobie pysk owiń jak przedtem, żeby ci wąsów nie było widać, kiedy będziemy jechali przez miasto.

– Czym pojedziemy: dorożką czy tramwajem?

– Tramwajem. Otwartą dorożką nie można, bobyśmy zwracali uwagę. Ja wezmę twój karabin, niby że ty jesteś ranny i odstawiam cię do szpitala.

– Można – zgodził się Szökölön.

Dopił wina i włożył plecak na ramiona, potem stanął przed lustrem i szczelnie owiązał twarz bandażem.

– Jazda.

Haber wyszedł pierwszy i ujął na korytarzu Szökölöna pod ramię.

– Idź wolno, bo jesteś ranny.

Troskliwie prowadził go schodami w dół, a kiedy wyszli z hotelu, zapytał pierwszego przechodnia, którym tramwajem można dojechać do dworca. Powoli podprowadził Szökölöna do wskazanego przystanku, który znajdował się niedaleko. Kilka osób cywilnych, oczekujących na tramwaj, patrzyło na Szökölöna ze współczuciem, a jakiś starszy pan podszedł bliżej i wyjąwszy z kieszeni papierośnicę całą jej zawartość podał Szökölönowi.

– Z włoskiego frontu? – zapytał z cicha Habera.

– Znad Tagliamento.

Starszy pan pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął.

Kiedy tramwaj nadjechał, Habera wyręczyli jacyś dwaj jegomoście, którzy wziąwszy Szökölöna pod ręce troskliwie pomogli mu wsiąść, a potem posadzili go na ławeczce. Bohater znad Tagliamento przyjmował te objawy współczucia z podstępnym błyskiem oczu i ciągle trącał Habera łokciem w bok. Wszyscy pasażerowie przyglądali mu się z zainteresowaniem, a widok jego szczelnie okutanej twarzy pobudzał ich do rozmów o wojnie. Otoczony ogólnym szacunkiem Szökölön z trudnością tłumił czkawkę i odwracał głowę do okna. Wreszcie dojechali do dworca. Obok przystanku stał wściekły Hładun.

– Gdzieście byli tak długo?

Haber wygramolił się z tramwaju i oddał mu karabin Szökölöna.

– Zapytaj tego drania, dlaczegośmy się spóźnili! Na dworcu nie ma obławy? Co?

– Nie ma ani jednego żandarma, ale Kania was zeżre za to opóźnienie. Napędziliście nam trochę strachu.

Kiedy weszli na dworzec i wmieszali się w tłum żołnierski, Haber zdjął czapkę z głowy i głęboko odetchnął.

– Mówię ci, Hładun, że już dużo w życiu widziałem i słyszałem, ale takiego bydlęcia jak on jeszcze mi się nie zdarzyło spotkać.

Na rozesłanym obok kasy pod ścianą kocu leżał Kania i rozmawiał z siedzącym obok Baldinim. Kiedy dojrzał obok siebie obandażowanego Szökölöna, usiadł i zapytał:

– Dlaczegoście się spóźnili?

Haber machnął ręką. Zdjął plecak i karabin, odpiął pas i usiadł.

– Każ mu chuchnąć, to się dowiesz. Rżnij od razu w mordę!

Szökölön, nie przejmując się wcale oczekującą go burzą, wygodnie się położył, potem odwinął bandaż i schował go do kieszeni.

– Nareszcie mogę oddychać.

Haber na pytające spojrzenie Kani opowiedział mu pokrótce przyczynę opóźnienia. Wszyscy spojrzeli na winowajcę jak rodzice na wyrodne dziecko.

– Chłop jesteś stary, Szökölön – rzekł Kania – i nie będę cię ani napominał, ani pouczał. I nie żądam też od ciebie wytłumaczenia, ale powiem ci jedno: jeżeli jeszcze raz narazisz nas na wsypę, to się rozstaniemy. To sobie zapamiętaj. Szökölönowi zrobiło się nieswojo.

– Kiedy ja sam dobrze nie wiem, co mi się wtedy stało. Nie chciałem, żebyście mieli przeze mnie zgryzotę, będę się w przyszłości pilnował.

Wyciągnął dłoń do Kani.

– Zgoda?

– Pamiętaj, co ci mówiłem. Nie jesteś małym dzieckiem. Nie rób już więcej grandy.

– Jak mówię, że nie, to nie.

– Pal cię licho!

Atmosfera spokoju zapanowała w zacisznym kącie pod kasą. Na przypieczętowanie zgody Baldini zaproponował wypicie butelki wina, co skwapliwie zostało przyjęte przez całe towarzystwo.

– Więc dokąd jedziemy? – zapytał Haber.

– Do Wiednia – odpowiedział Kania.

– A jak określisz cel podróży? Żebyśmy znowu nie jechali w kajdankach.

– Jedziemy na kurs przeciwlotniczy, co? Tak będzie dobrze? Wyglądamy właśnie tak, jakbyśmy wracali prosto z frontu. Baldini, wyjmiesz z mego plecaka srebrne medale i odznaczysz każdego jednym. Będzie to lepiej wyglądało. Więc jak napisać, kurs przeciwlotniczy czy co innego?

– Może być nawet kurs łażenia na czworakach, aby się tylko dostać do tego Wiednia. A tam kamień w wodę… Kiedy będzie pociąg?

– Przed dwunastą.

– Mamy trzy godziny czasu.

Usiedli na rozesłanym kocu i zaczęli grać w karty. Koczowisk takich było więcej. Niektórzy żołnierze leżeli pod ścianą na gołej posadzce kamiennej i oparłszy głowę o plecaki spali twardo, z otwartymi ustami, mimo panującego dokoła rozgwaru. Szary kolor mundurów dominował wszędzie i monotonia tej barwy zlewała się w jeden smutny motyw beznadziejności. Twarze wielu żołnierzy nie różniły się od barwy munduru i można było na nich wyczytać wszystkie cierpienia wielkiej rzezi światowej.

1 ... 38 39 40 41 42 43 44 45 46 ... 64 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название