Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Alan, oczywiście, mianował Azora psem okrętowym, co znalazło pełną aprobatę załogi i dowództwa. Zainteresowany odniósł się do nominacji z godnością i stęknąwszy po swojemu, padł i zachrapał u stóp nowego przyjaciela. Zosia pomyślała sobie, że trafił swój na swego, obaj najwyraźniej jednakowo kochali spać…
Adam obserwował ich, ku swojemu zdziwieniu, nawet z pewną przyjemnością. Cieszył się też radością, jaką niespodziewanie sprawili ciotce Lenie, ostatnio bowiem trochę dręczyła go myśl o samotnej staruszce w wielkim domu. Dzielna to staruszka, ale zawsze. No, ale jeśli poczuje się już nie do wytrzymania samotna, zawsze może sobie zawołać swoich trzech starych przyjaciół, Sieńkę, Chowanka i Grabiszyńskiego. Mogliby sami pomyśleć o tym, żeby koleżance pomóc w odśnieżaniu!
Bo on ma zdecydowanie za daleko.
Zastanawiał się też, czy naprawdę miałby ochotę tu zamieszkać. Daleko od wszystkiego. U diabła na kuliczkach.
Ale pięknie…
Ale daleko.
No i te idiotyczne warunki. Dlaczego miałby się znienacka ożenić? I z kim, na litość boską? I na podwójną litość boską – co miałby zrobić pożytecznego z tym domem?
Byłoby pożytecznie deczko wyremontować to i owo, bo ciotka Bianka robiła remont generalny, jak się wprowadzała, a to było ho, ho, ileż to lat? Dużo w każdym razie. Nie wiadomo, jak trzymają się instalacje, jak długo jeszcze wytrzymają grzejniki, a przydałoby się zmodernizować łazienki…
I zrobić tu pensjonat na przykład.
Ciekawe, czy przekształcenie domu w pensjonat komisja trzech kapitanów uznałaby za pożyteczne. Może dom pracy twórczej dla marynistów? Plenery dla malarzy, turnusy dla pisarzy… Nie, to jakaś bzdura. Warsztaty marynistyczne dla młodzieży, takie jak kiedyś były prowadzone w Gdyni. Wielokierunkowe. Ale kto to będzie robił? Kto przyjedzie się szkolić? Przydałyby się jakieś łódki; niestety, najbliższa przystań jest dość daleko, dom stoi na samym szczycie górki, wodę ładnie widać, tylko to urwisko…
Pensjonat o charakterze muzealnym. Może znaleźliby się goście, którzy chcieliby zamieszkać w izbie pamięci?
No to jeszcze trzeba tylko znaleźć żonę, która będzie umiała ten pensjonat poprowadzić, bo on nie ma o tym zielonego pojęcia.
Oraz jest pytanie, czy na pewno chciałby mieć o tym jakieś pojęcie.
I czy chciałby mieć żonę.
Wracali do Szczecina zadowoleni i śpiewający. Adolf nie doczekał się swojej ballady, ale ciotka Lena, zwana też ostatnio kapitanem Dorszem, obiecała mu solennie, że przyjdzie jeszcze jego czas, a na razie podarowała mu płytę z pieśnią o liniowcu „Timeraire”, żeby sobie słuchał i się uczył.
No to trzeba jeszcze Adolfikowi załatwić jakiś odtwarzacz – pomyślała Zosia, jednak tego nie powiedziała, żeby nie wyglądało, że wyłudza. Sama mu kupi coś taniego, ale żeby miał tylko dla siebie. I może mu skopiuje jeszcze kilka własnych płyt.
Jedynym niespecjalnie zadowolonym i nieśpiewającym osobnikiem w samochodzie był znowu Darek Małecki. Zosia przysiadła się do niego i zapytała wprost o przyczynę tak ponurej miny.
– Teraz będzie jeszcze gorzej – powiedział posępnie.
– Co ty bredzisz, Daruś. Jakie gorzej? Źle ci było u ciotki Leny i pana Adama?
– Za dobrze. Pani wymyśliła tę wycieczkę, żeby nam było przyjemnie, tak?
– Tak.
– A pomyślała pani, że i tak musimy wrócić do bidula? Popatrzyliśmy sobie, pojedli, pośpiewali i koniec. I więcej nie będzie. To chyba lepiej, żeby nie było wcale. Bo teraz będzie o wiele gorzej.
– Dlaczego ma być gorzej?
– Pani to chyba ze mnie kpi – odparł gorzko Darek. – Przecież bidul się nie zmieni.
– Może się nie zmieni, a może się i zmieni – prychnęła Zosia nieco zniecierpliwionym tonem. – A pomyślałeś sobie, chłopaku, że gdybyśmy tam nie pojechali, to byś w ogóle nie wiedział, że może być tak fajnie…
– No to właśnie mówię, że wolałbym nie wiedzieć! – Darek równie zniecierpliwiony wpadł jej w słowo.
– Daj mi dokończyć! W bidulu tego nie będziesz miał, ale jak już będziesz dorosły i sam założysz rodzinę, to może wtedy przyda ci się wiedza, że ludzie mogą się lubić nawzajem i mogą się bawić razem, śpiewać i w ogóle! Cieszyć się, że są razem! Oj, Darek, kurczę, co ja ci będę tłumaczyła! Sam popatrz na to od tej strony!
– Może coś w tym jest, co pani mówi – mruknął nie do końca przekonany, niemniej już innym tonem. Po czym popadł w zamyślenie. Zosia miała nadzieję, że będzie to zamyślenie konstruktywne, które kiedyś, kiedyś pożytecznie zaowocuje.
– Po co pani urlop w takim głupim terminie, pani Czerwonka? – zdziwiła się dyrektor Hajnrych – Zombiszewska, kiedy Zosia poprosiła o kilka wolnych dni pod koniec lutego. – W dodatku dzieci będą miały ferie. Chyba nie mogę uwzględnić pani podania. Przecież nie zostawi ich pani na ferie Stasiowi Jończykowi na głowie, jak on ma sobie z nimi poradzić? Chciała pani jechać do ciepłych krajów? – zaśmiała się, ubawiona własnym konceptem.
– Na narty – warknęła Zosia, zdecydowana nie poddawać się ani nie ujawniać prawdziwego celu swoich małych zimowych wakacji. – Chcę jechać na narty. To bardzo dobra pora. Co do ferii, to pani dyrektor się myli. W naszym regionie ferie kończą się w połowie lutego. A co do pana Jończyka, to proszę łaskawie wziąć pod uwagę, że od pięciu lat we wszystkie święta, Boże Narodzenia i Wielkanoce pan Jończyk dostaje od pani urlopy, i ja wtedy siedzę z dzieciakami na okrągło. Bo pan Stasiu musi być z rodziną. Ja nie muszę być z rodziną. Moja rodzina może się zadowolić kartką świąteczną. A ja też mam rodzinę, chociaż to pani nic nie obchodzi. Więc teraz poproszę o ten urlop w takim właśnie terminie, jak napisałam.
– Ależ pani agresywna. – Aldona skrzywiła się z obrzydzeniem. – Jest pani pewna terminu ferii?
Zosia skinęła głową.
– Skoro tak, musiałam się pomylić. Dobrze, dam pani wolne. Ale jeżeli pani wprowadziła mnie w błąd…
– Jezu, w jaki błąd? Od stu lat jest komunikat kuratorium!
– Robi się pani zanadto arogancka!
– To z przepracowania, pani dyrektor. Muszę odpocząć!
– Moim zdaniem wcale się pani nie przepracowuje, pani Czerwonka! Pani grupę rozpuszcza zamiast wychowywać. Stasiu Jończyk mówił mi o pani pomysłach. Żałuję, że zgodziłam się na tę waszą wycieczkę w sylwestra, Stasiu mówił, że chłopcy nauczyli się tam jakichś sprośnych piosenek.
– One nie są sprośne – powiedziała Zosia tonem absolutnej pewności, ale tak naprawdę nie była w stu procentach pewna, czy na niektóre odniesienia do spraw męsko – damskich, których to odniesień jest w szantach sporo, chłopcy w istocie nie są zbyt młodzi. Pomyślała jednak o języku, jakim posługują się na co dzień Maślanko, Wysiak et consortes i ten cień wyrzutów sumienia przestał ją denerwować.
– Porozmawiamy o tym jeszcze. I o innych sprawach też – wydała z siebie groźny komunikat Aldona. – Na razie może pani odejść, pani Czerwonka. Ma pani moją niechętną zgodę. Niechętną!
Mam cię w nosie, klabzdro – pomyślała Zosia mało grzecznie i poszła do swojej grupy.
Do Krakowa dojechała dopiero w drugim dniu festiwalu i w stanie jak świeżo po śmierci klinicznej. W każdym razie tak się czuła. Mało brakowało, a w ogóle by nie pojechała. Złapała wirusa, prawdopodobnie od Krzysia Flisaka, który trzeci dzień leżał rozłożony na obie łopatki, gorączkował, kichał i prychał. Zastosowała kurację uderzeniową, zjadając jakieś pół kilograma tabletek antygrypowych i witaminowych, stosując na zmianę gorące kąpiele i zimne prysznice. Tylko silny organizm spowodował, że przeżyła własne metody lecznicze. Ale i grypa, zapewne przerażona jej determinacją, jakoś ją opuściła.
Na miękkich nogach doszła z pociągu do taksówki, a potem z taksówki do hotelu, w którym spał niemal cały festiwal. Był dosyć wczesny ranek i nie spodziewała się spotkać żadnych znajomych – rzeczywiście, recepcja była jak wymarła. Kiedy poprosiła o pokój z puli rezerwacji festiwalowej, panienka zza lady spojrzała na nią jakby z pewną niechęcią. Zosię mało to obeszło, ponieważ coś się w niej znowu zaczynało trząść.
– Pani wie, że jedna osoba już tam jest? – zapytała panienka.
– Wiem, wszystko w porządku – odpowiedziała Zosia, istotnie przygotowana na obecność w pokoju Haneczki, dawnej koleżanki z obozu żeglarskiego w Trzebieży.
– Pierwsze piętro – warknęła panienka i odwróciła się tyłem. Zosia pokazała jej język, czego tamta nie mogła widzieć, wzięła plecak i udała się do siebie z zamiarem skorzystania ze wszystkich wynalazków hotelowej techniki sanitarnej, gruntownego odmalowania własnej, wymiętej elewacji i dopiero po remoncie rozpoczęcia życia towarzyskiego.
Skorzystanie z wanny okazało się niemożliwe, leżał w niej bowiem i chrapał spory facet w marynarskiej koszulce w przepisowe, biało – granatowe paski. Zanim go jednak Zosia w tej wannie odnalazła, aby stracić resztę złudzeń co do regeneracji i tak dalej – musiała przejść górą ponad sześcioma zewłokami, śpiącymi snem sprawiedliwych na podłodze i dzielących się po bratersku fragmentami hotelowej pościeli, koców i kołder. Na jednym z dwóch łóżek posapywała przez sen Haneczka, leżąca w bardzo niewygodnej pozycji, na waleta z nieznajomą dużą blondynką o rozwianych włosach. Drugie łóżko, o dziwo, najwyraźniej czekało na Zosię, tyle że z dwóch poduszek zostawiono jej jedną, w słusznym przekonaniu, że gdyby była obecna, to drugą sama oddałaby potrzebującym.
Zosia zamierzała poddać się zrozumiałej furii – no bo jakże, ona, osoba chora i zmęczona, po całonocnej jeździe w śmierdzącej kuszetce, chciałaby odpocząć, przecież po południu zaczynają się koncerty i będą trwały do późnej nocy, więc ona teraz musi zebrać siły i potrzebuje odrobiny komfortu oraz prywatności… a tu, szkoda gadać! Już nabierała w płuca powietrza, aby ryknąć strasznie, obudzić wszystkich, kiedy nagle jej się odechciało. Przecież to jacyś szalenie sympatyczni ludzie. Widać po gębach płci obojga. I zostawili jej łóżko nietknięte – no, prawie nietknięte, wprawdzie najwyraźniej podczas bankietu służyło do siedzenia, ale potem poukładali kołderkę jak umieli, poduszki nie zabrali…